Czasami
przychodzi taki dzień, że zastanawiam się po jaką to cholerę coś mnie męczy? I
q dlatego tak długo? Co gorsza, zdrowy rozsądek nie może tego skutecznie
zagłuszyć. Wystarczy jeden bodziec i pojawia się kołowrotek pieprzowych myśli,
który czasami mija po kilku minutach, a czasami jak minie po jednym dniu będzie
dobrze (zależy jak dużego kalibru jest kołowrotek).
Według mnie
to nie jest normalne, choć jednak wygląda na to, że trzeba to przejść jak chorobę.
Tylko lepiej byłoby gdyby to była ospa, która trwa nie za długo i chroni nas w
jakiś sposób na przyszłość, a nie ciągnąca się niestrawność czy grypa z
powikłaniami. Trudność polega na odcięciu się od pewnych przyzwyczajeń, które
sprawiały nam jakąś przyjemność, które powodowały, że w jakiś sposób było nam
'fajnie'. Świadomość, że to dla naszego dobra, że tak jest może lepiej, że
zawsze mogło być gorzej, że w zasadzie to nie ma największego znaczenia, wcale
nie pomaga. Znanie lekarstwa innego niż płynący czas także jest nie skuteczne
jeśli nie potrafi się go 'osiągnąć' i tak w zasadzie nie ma się ochoty
zaryzykować i przerabiać możliwości wystąpienia 'efektów niepożądanych'. To
pewnego rodzaju tchórzostwo sprawia stanie w miejscu i daje złudne poczucie
bezpieczeństwa za cenę przełamania własnego 'ja'. Jednak ja nie jestem nadal
przekonana czy chcę przemeblowywać swój domek z kart. Niby irytuje mnie taka
postać rzeczy, ale z drugiej strony żyję w przekonaniu, że życie wymaga ode
mnie za wysokiej ceny za chwilę radości. Wręcz czuję, że za te 'fajne
przyzwyczajenie' ponoszę cenę 'nie mogąc o tym zapomnieć' i 'przejść do stanu
przed', który może nie był zbyt 'fajny', ale był na swój sposób stabilny. Teraz
może mnie uratować (brzydko mówiąc) 'klin' albo mieć nadzieję, że to kiedyś
'przejdzie' albo jeszcze bardziej do tego się 'przyzwyczaję'.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz