14 grudnia 2012

Wisła zimową porą

Pogoda taka jak dzisiaj i teoretycznie wolny czas sprzyja długim spacerom. Pomijając fakt, że musiałam łazić po sklepie prawie półtorej godziny przez głupią reklamacje walizki, to potem spacer po mieście sprawił mi frajdę. Przy poprawie humoru i umilaniu spaceru pomógł fakt, że odświeżyłam i dograłam sobie piosenek na mp3. I to takie, że w pewnych momentach, albo zaczęłam machać łapkami i troszeczkę główką, albo szłam lekko podrygując w takt muzyki i "nucąc" coś pod nosem. Za wielkiego idioty chyba z siebie nie zrobiłam, bo za wieli ludzi nie było nad Wisłą i po drodze do m1. Może wystraszyli się tej minusowej temperatury i odrobiny śniegu na chodnikach? Nie wiem. Mnie było ciepło, buty wygodne i tak ciepłe, że w domu się zdziwiłam widząc mokrawe skarpetki (może dlatego, że nie były to skarpetki do butów trekingowych :P). Telefon pokazywał mi, że może być maksymalnie -6 stopni. To przecież nie tak zimno, szczególnie jak nie ma wiatru i mgły. Chciałam umieścić mój pierwszy nakręcony filmik, ale chyba lepsze będą te slajdy:D. Oto one:

12 grudnia 2012

Opaska z warkoczem




Niby zrobiłam na zamówienie :D, ale obawiam się, że się nie spodoba. Choć według mnie dobrze mi to wyszło.
Na fb dostałam komentarz, że wygląda to jak komin. Szczerze powiedziawszy od biedy :D można nosić to i jako komin, tylko nie będzie dokładnie przylegał do szyi i nie będzie tak obszerny jak zwykły komi :D

9 grudnia 2012

Sen...

Uwielbiam mieć ciekawe, rozbudowane, mało męczące sny, tak jak np. wczoraj. Co prawda budziłam się w nocy, ale powiem, że to były jedne z tych snów, które potem pamiętam przez resztę dnia. Nie wiem, czy opis, który wczoraj zrobiłam odda chociaż namiastkę tego co mi się śniło, ale lepiej tego nie zrobię. A więc...
... Byłam na spacerze nad Wisłą, po przeciwnej stronie niż jest Wawel (niedaleko Mostu Grunwaldzkiego). Nie było tam rzeki, lecz wielki park z małymi murkami, schodkami, ławkami i było pełno ludzi na spacerze. Ja zamiast normalnie chodzić, unosiłam się nad ziemią. Jakiś piesek na mnie szczekał. Jak już zbiłam się do Jubilatu, znalazłam się w jakiś kościelnych pomieszczeniach, gdzie kierowałam się do wyjścia lewitując przez dwa pomieszczenia. "Wychodząc" z pierwszego byłam szczęśliwa, że osoba idąca przede mną zostawiła otwarte drzwi, bo wiedziałam, że unosząc się będę miała problem z ich otworzeniem. Z następnymi drzwiami już było inaczej, bo kobieta normalnie idąca przede mną zamknęła drzwi, które nie miały zwykłej klamki i wyglądały na dość masywne. Jednak poradziłam sobie biorąc do rąk dziwaczną konewkę z wodą (z półki nad drzwiami), która postawiłam mnie na podłodze i dzięki temu otworzyłam drzwi. Gdy już wyszłam, z powrotem unosząc się, byłam na placyku kościelnym otoczonym murkiem, gdzie mijałam ludzi idących (chyba) na mszę (niedzielną). Kierując się w dół ścieżki "szłam" po cienkiej, żółtej, metalowej poręczy, gdy nagle poczuła się jakby przestraszona szczekaniem psa. Potem grupka podrośniętych dzieci zaczęła mnie zaczepiać. Oni normalnie na ścieżce, ja stojąca lekko na poręczy, zaczęły próbować mnie ściągnąć, lecz ja przechylałam się jak wahadełko, raz przodem do ścieżki, raz plecami do trawny (po drugiej stronie barierki). Później zrobił się jakiś mały zamęt. Dzieciaki próbowały (chyba) zrobić to samo, a potem uczepiły się mnie jak chciałam dalej iść. Minęliśmy jakieś dziewczyny, które stały jedna kolo drugiej i coś mówiły, ale nie pamiętam co. Wiedziałam tylko, że zachowują się tak jakby chciały dostać się do filmu. Potem któreś z tych dzieciaków co nie dawały mi spokoju powiedziało, że tam jest ktoś, kto potrafi także lewitować, na co ja "pomyślałam", że ok, jak jest lepszy to zostanie moim mistrzem, a jak nie to niech spada. No i na tej ścieżce, która jakby miała już więcej drzew, z naprzeciwka wychodzi chłopak, z długimi, blond, falującymi się lekko włosami związanymi w kucyk. Zastanawiałam się gdzie ja go już widziałam. Potem poczułam jakąś... no nie wiem... złość, gniew, irytację. Zmierzyliśmy się wzrokiem, a potem "przemieściliśmy się" do dziwnego budowanego domu, który miał dwie ściany. Frontowa ściana była przy drodze, przestrzeń za nią był o wiele niżej, natomiast boczna ściana składała się jakby z dwóch części. Mianowicie część ściana na wysokości drogi był dłuższy niż jej część poniżej, co sprawiało wrażenie, że część budynku zwisa. W każdym bądź razie rzuciliśmy się na tą boczną ścianę, tak że część ściany była przed nami, a część nad nami. To wyglądało tak, jakbyśmy chcieli się schować na szerokości ściany wisząc w powietrzu, tylko oboje wiedzieliśmy, że nie mamy predyspozycji unoszenia się zbyt wysoko, więc trzymaliśmy się za wypustki w cegłach. Sprawdzaliśmy, to raz z lewej, to raz z prawej strony czy te dzieciaki sobie poszły. W pewnym momencie zaczęłam się cieszyć z jego towarzystwa (on chyba z mojego także). Po krótkiej chwili dzieciaki zaczęły się oddalać, ale pojawiły się dwie inne postacie. Kobieta, która miała pretensje do tego chłopaka (a czułam się jakby do mnie), że wyszedł tylko po mięso i miała zaraz wracać; i dziecko, które było smutne i czekało na mnie. Chcąc nie chcąc rozdzieliliśmy się i każde poszło w swoją stronę. Zaczęłam sobie tłumaczyć, że to mogła być jego siostra, a nie dziewczyna. Idąc już bardziej normalnie trzymałam to smutne dziecko za rękę i je pocieszałam. I nagłe lekki zwrot akcji. Powiedziałam (mniej więcej) do tego dziecka: "Nie jesteś winna śmierci Czarka", i nagle pojawiło się inne dziecko wykrzykując, ze jest winna i zamachnęło się siekierą. Ja chcąc ochronić to dziecko, które pocieszałam obróciłam się tak, że siekiera miała uderzyć w moje plecy. I tu chyba z teorii, że nie można zginąć ze własnym śnie, obudziłam się lekko i ... zmienił się sen, który jakbym już bardziej chciała kontrolować. Zobaczyłam w lesie, w nocy jakby dwa kadłuby samolotu. Zaczęłam sobie tłumaczyć, że to dwa dziwaczne (wąskie, podłużne) domy kempingowe. Potem jakbym zobaczyła dwie dziewczyny dyskutujące o czymś przy biwakowym stole przy zapalonej lampie (już normalnego) domu kempingowego, albo dużego namiotu. Nagle zobaczyłam, że ktoś wykopuje drzwi w tych dziwnych domkach, leje z karnistów (chyba) benzynę, i chcą to podpalić. A mnie nasuwa się myśl, że najlepiej byłoby, gdyby tam mieszkały wampiry, które zemszczą się na nich za taki nie godny uczynek. No i wypada z tego "kadłubu" postać jakby z poparzoną twarzą, włosami ciemnymi, lekko kręcącymi się do ramion; z ostrymi zębami. Atakuje oprawców, a ja znowu próbuje wpłynąć na sen. I jestem (chyba) w ramionach tego samego chłopaka co wcześniej. Całujemy się, przenikamy przez ścianę, o którą byliśmy oparci, przebudzam się na moment i ląduję w jakimś mieście. Chodzę raz pod górkę, raz z górki uliczkami gdzie wokół są ruiny domów/ kamienic, niczym po wojnie. Nagle odzywa się jakby głos mojego mózgu, który oświadcza mi, że nie mogę od tak sobie zmieniać wydarzeń w snach. Budzę się. Nie pamiętam co dalej. Kolejny sen. Tak jakby w moim rodzinnym mieście. Jestem koło Ezdechu (taki sklep niedaleko dworca i miejscowego bazarku "Manhattan") z wujkiem i z kimś jeszcze. Stoimy. Obok też ktoś tam jeszcze jest, ale dokładnie nie wiem kto. Czuję się jakbym miała iść na bazar znaleźć kandydata na męża. Obok widzę kolegę z podstawówki. Wchodzi jednym z wejść na Manhattan. Ja robię to samo, ale wejściem obok. Multum ludzi, dziwaczna pogoda (raz pada, raz świeci słońce) i pora dnia. Przeskakuję nad kupującymi, albo idę normalnie. Pod koniec "zwiedzania" spotykam owego kolegę. Coś do mnie mówi, na coś mnie chyba zaprasza. Nie mam wyjścia, godzę się. Nagle jesteśmy na Sokolej, koło bloków ze sklepami. On idzie przodem, ja unoszę się, jakby położona, oparta na żółtych (chyba dwóch) małych balonikach. On gdzieś wchodzi, do któregoś z tych sklepów, ma coś uzgodnić z kimś moje przybycie. W tym momencie postanawiam uciec. Skręcam w kierunku pobliskiego "skejt parku". Jeden balonik robi się totalnym flaczkiem, z którego uszło całkiem powietrze, w drugim zrobiła się dziurka i czuję po ustach jak ucieka z niego powietrze. Normalnie jest tam mała skarpa dzieląca park od osiedla z blokami, u mnie w pewnym momencie snu była to przepaść. Zaczęłam uciekać, bo czuję, że mnie gonią. Tam gdzie jest przedszkole robi się ogromnie jezioro gdzie jednym brzegiem jest płot, a drugiego brzegu w ogóle nie widać. Woda tworzy horyzont z niebem. Mijam jakiś ludzi z naprzeciwka. Wbiegam na teren mojej dawnej podstawówki. Mam ogromną nadzieję, że drzwi prowadzące przez szatnie będą otwarte, bo na dobiegniecie do drzwi koło sekretariatu nie będę mieć czasu. Są otwarte. Stwierdzam, że mam szczęście, bo z resztą jest październik, a nie wakacje, więc szkoła powinna być otwarta. Zaczynam biec po schodach, jest ich za dużo, w rzeczywistości tyle ich nie ma. W pewnym momencie przestaje je w ogóle widzieć, tak jakbym na chwile obudziła się. Postanawiam się schować w pokoju nauczycielskim, ale klucz, który mam w ręce rozsypuje się. To nie jest zwykły klucz. Mam wrażenie, że zawiera część zamku drzwi. Wygląda jak szpiczasty stożek z wypukłym wzorkiem, w kolorze antycznego złota. Łamie się część, którą się przekręca w tym oto stożku. Stwierdzam, że to bez sensu i postanawiam wyjść z budynku. Nie wiedząc czemu wiem, że postawiony na straży chłopak przy wejściu jest gejem i jest mu na tyle wszystko jedno, że mnie spokojnie puści wolno. Tak się dziej, a przy okazji daję mu do ręki ten połamany klucz. I ni stąd ni zowąd jestem blisko budynku, w którym jest teraz  Biedronka (nadal w tej samej dzielnicy). Robi się przez chwilę ciemno i widzę tylko żółte, wielkie ślepia kobry. Myślę sobie, że już po mnie (chyba na moment się budzę). Wchodzę jakby do butki telefonicznej, w której nie ma telefonu. Jest w niej ciemno i jest dziwacznie obita czarnym materiałem. Z naprzeciwka, przez dolną krawędź ścianę wślizguje się kobra, ale nagle jest czymś lub kimś przypominającym białą mumię przytwierdzonym do ściany jak X. A ja mam w ręce maczetę, całą białą w celu obrony przed "kobrą". Przecinam tą "kobrę" od mostka piersiowego w dół pionowo, z "wiedzą", że w ten sposób będzie powoli wykrwawiać się i tym samym powoli umierać, choć logika mówi, że powinna umrzeć od razu. Wycieram dokładnie maczetę z krwi i odcisków palców o materiał obiciowy. "Kobra" podpowiada mi, żebym narzędzie ukryła pod podłogą, a ja chowam ją za czarnymi szerokimi pasami, które są obiciem ściany z prawej strony. ....Dalej nie pamiętam. Chyba się obudziłam. Albo zostałam obudzona.

7 grudnia 2012

Naszyjnik z filcowymi kulkam





Nawet wyszło bardziej niż mniej tak jak chciałam. Najwięcej czasu zajeło mi robienie kulek. Robiłam je na sucho, czyli filc dziabałam specjalną do tego igłą. Na szczęście nie odniosłam przy tym znacznych ran i uszczerbku na zdrowiu ;D. Sznurek umocowany do kulek nie jest zbyt długi, ale głowa przechodzi przez niego bez problemu. Jest wydziergany szydełkiem z kordonka. ;)