27 kwietnia 2011

Tron: Legacy Final Trailer


podobno nie powala, ale jednak mnie przypadł do gustu, pomimo niewyrafinowanej muzyce i bez przytłaczających efektów specjalnych:)

21 kwietnia 2011

;)
za górami, za lasami.... tak zwykle zaczynano bajkę, choć nie wiadomo czemu.moją bajkę opowiem dzisiaj, ale to nie będzie zwykła bajka, lecz wyrwana kartka z kalendarza. zaczęłam podążać za swoją bajką. spotkałam po drodze mamę i poinformowałam ją, że idę na spacer. więc z słuchawkami na uszach, delektując się muzyką ruszyłam przed siebie, bez większych celów i zamierzeń. załatwiwszy przy okazji jedną spraw i ruszyłam na tak zwane stare śmieci. i tu zaczyna się cała moja bajka, którą stwarza mój umysł. wracają wspomnienia, jak nie poukładane sceny w filmie. przychodnia, którą odwiedzałam będąc małym, chorym berbeciem stała się niepubliczna. i tu wspomnienie nr1: z opowieści mamy, gdy tylko tata wyjeżdżał w delegacje ja zaczynałam chorować. podobno raz dostałam bardzo wysokiej gorączki, i zanim mama zniosła wózek, dziadek biegiem zaniósł mnie do przychodni, i przyjęli mnie bardzo szybko. wspomnienie nr2 to takie, że będąc w klasie, i tu dokładnie nie pamiętam w której, w każdym bądź razie gdzieś w 1-3, po feriach świątecznych (wtedy chyba były dłuższe, bo nie kończyły się z 2 stycznia tylko chyba z 5) dostałam jakiegoś bąbelka czy jakoś tak, na brzuszku, który mnie chyba musiał swędzieć, tak czy siak poszłyśmy do lekarza, czekamy normalnie w poczekalni, wchodzimy do lekarza, i co się okazuje? że to nie tylko jeden bąbelek, ale cała wysypka, która powoduje diagnozę: ospa. pamięta, że musiałam się smarować fioletowym lekiem, że mama zastanawiała się czy przez to że nie byłam w izolatce tylko w poczekalni nie zaraziłam dodatkowo kogoś tą ospą(ale czy tak czy tak, z tego co pamiętam nie byłam jedyną osobą w tym czasie chorującą na ospę, i że długo miałam bliznę po tym rozdrapanym pierwszym bąbelku. i tym sposobem chorowałam 3 tygodnie i załapałam się od razu na ferie zimowe. opowieść nr3, którą pamiętam jak przez mgłę, więc może być przerysowana, nadal jest związana z chorobami, gdyż pięknego dnia (chyba już dawno po ospie) dostałam jakiejś wysypki, i znowu przychodnia, ale tym razem izolatka. skończyło się na "alergii" i kąpieli w herbacie rumiankowej. o i tu jeszcze jedna, kolejne wspomnienie (nr4), które mama mi opowiadał, bo ja pamiętam tylko to, że jeszcze jeździła samochodem (za kierownicą), i to żółtym maluchem. a więc, jak byłam malutka, byłam chora na różyczkę, i jeździłyśmy na zastrzyki do szpitala, chyba z penicyliny, czy jakoś tak, które musiał robić sam lekarz, a nie pielęgniarka. to chyba tyle jeśli chodzi o moje wspomnienia z przychodnią i z chorobami, no może jeszcze jedno co mi przyszło do głowy to to, że zaliczałam też wizyty domowe, jak i w naszym mieszkaniu, jak i w mieszkaniu (domu) lekarza. kolejny przystanek to świetlica miejska, gdzie byłam 2 razy na półkoloniach. tu tylko dwie opowieści. nr1: wycieczka na lipowe pole, na jazdę konną gdzie zawozili nas więźniarką policyjną, a w niej taki ukrop, że do sauny już nie trzeba było chodzić. tylko raz udało mi się siedzieć z przodu. n2: wyśmianie mojego sposobu tańczenia, co miało znaczny wpływ na późniejszą moją samoocenę i niechęć do tańczenia.z tyłu budynku był fotograf, do którego zawsze chodziłam z mamą aby wywołać zdjęcia, a było ich na pewno dużo, bo mama lubiła robić zdjęcia i sporo jeździliśmy na wycieczki. po komunii, dostałam tam etui na swój mowy aparat. idąc dalej, tą samą ulicą, mijam z dala moje jedno przedszkole, które nazywałam "dużym", a potem drugie, "małe". historia opiera się, również na opowiadaniach mamy. a więc na początku chodziłam do "małego" przedszkola nr7 przy podstawówce, przy ul zielnej, ale pięknego dnia, rozryczałam się i powiedziałam, że nie pójdę do tego przedszkola!, bo podobno jakiś chłopiec mnie uderzył, (ale z tego co ja pamiętam to przedszkole w ogóle mi się nie podobało). więc zostałam przepisana do "dużego" przedszkola nr6, przy ul kossaka. tam też nie odbyło się bez płaczu. w związku z tym, że rodzice chodzili do pracy na siódmą, mama mnie bardzo wcześnie budziła, ubierała, i często gęsto zanosiła do przedszkola. a ja w ryk i w płacz, aż sprzątaczki i nauczycielki musiały mnie uciszać (pocieszać). miałam o tylko komfort w płaczu, że byłam zawsze w przedszkolu pierwsza, a potem jak inne dzieci przychodziły i zdarzało im się płakać długo, ja udawałam zuch i mówiłam sobie, że ja tak długo nie płacze. do przedszkola chodziłam przez 4 lata, i w tym czasie nazbierało się trochę wspomnień. nr1 z opowieści to taki, że czasami udawało mi się sterroryzować mamę, żebym nie szła do przedszkola. w jaki? po drodze, zawsze mijałyśmy pętle z autobusami, i czasami mi się udało pojechać do babci, która mieszka bardzo blisko miejsca pracy mojej mamy. inna opowieść, która często przychodzi mi do głowy to taka, że twarz pewnego maciusia wylądowała na podwieczorku, w zupie mlecznej. druga to taka opowieść, że młodszy brat owego maciusia, poszedł sam do domu, bo myślał, że rodzice po niego przyszli, a wychowawczynie potem po nocach nie mogły spać. za to ja podobno zwymiotowałam, bo jak szłam pierwszy raz do przedszkola mama dała mi rano śniadanie, a potem w jadłam przedszkolu, no i na mój malutki brzuszek było tego za dużo; od tej pory jadłam tylko razem z innymi dziećmi. kolejna wspomnienie, to to że czasami siadałam na krzesełku na korytarzu, i byłam dyżurnym, który wołał inne dziecko jak przyszli jego rodzice. pamiętam też gimnastykę, pochwały za to, że ładnie składam ubranko (a w domu miałam zawsze bałagan), angielski z mamą karinki, a potem angielski z panią, która okazała się koleżanką mojej mamy z lat szkolnych, przedstawienie "magika", który zrobił ładną palemkę z papieru; ciągłe upominanie, że przy kolorowaniu nie powinnam wychodzić poza linie, oglądanie domowego przedszkola, słuchanie bajki, przy której usnęła dorotka, wycieczki do różnych miejsc pracy, między innymi na kolej, gdzie przechodziliśmy wiaduktem, na którym strasznie się bałam (bo mam lęk wysokości), że spadnę (ale że byłam "skrytym" pod tym względem dzieckiem, przemilczałam to udając zucha), przydeptanie mojego paluszka u rączki przez niesfornego bartusia, fluoryzacja ząbków, śmianie się z mojego nazwiska przez młodszego radusia (a sam ma wcale nie lepsze) i oczywiście nigdy nie zapomnę jak kazali najpierw założyć buty, a potem cała resztę (sweter, czapkę, szalik, kurtkę), a ja się zastanawiałam, jak założyć ocieplane (czerwone) spodenki jak mam już założone buciki, albo kombinezon? nie zapomnę również miłej pani zosi (pomocy kuchennej i sprzątaczki) o raz, tego że obie wychowawczynie w zerówce miały na imię ela (jedna z nich również miała żółtego malucha). o! nie mogę zapomnieć jeszcze o wiktorku, który wyróżniał się z pośród wszystkich dzieci, bo zawsze towarzyszył mu dziadek, rzadko tam też bywał. przyniósł mnóstwo zabawek do przedszkola, które z tego co pamiętam tam zostawił. ale moja historia z wiktorem nie kończy się na przedszkolu, ale to trochę później. o! jeszcze podobno nie lubiłam chodzić w czerwonych rajstopkach, bo dzieci się ze mnie śmiały, że mam nogi bociana. w opowieściach o przedszkolu mogłabym prawdopodobnie jeszcze coś napisać, typu "że nie było mi w nim w cale tak źle" i dalej wspominać, ale skończę opowieścią o tym, że wyszłam kiedyś na rozpuszczonego bachora, który bije swoją mamę na ulicy. no może tu trochę się obronię i obiorę to w słowa, że szarpałam swoją mamę jak nie było coś po mojej myśli, jak czegoś nie dostałam. a więc pewna karolinka, przy okazji dnia Matki naskarżyłam na mnie pani przy całej grupie, "że biję mamę" (ale jaką krzywdę może zrobić kilkuletnie dziecko;-( ?). dostałam "małą reprymendę", zawstydziłam się strasznie, ale nie pamiętam żebym płakał, i od tej pory byłam potulnym, grzecznym dzieckiem, które się już nie szarpało. (jak opowiedział to ostatnio mamie, to powiedziała, że nie pamięta czegoś takiego). kolejny przystanek bajki to zielna 29, szkoła podstawowa nr 7 im. obrońców westerplatte. tam nie było mi już tak "różowo" jak w przedszkolu... najbardziej co mnie boli w tej chwili, w tej opowieści to to, że często słyszałam, że jestem "złodziejką koleżanek", i to że nie powinno się ze mną kolegować. a byłam zawszy grzecznym, spokojnym, cichym dzieckiem, które nie potrafiło kłamać (z resztą do tej pory), chciało odrobiny "ciepła" ze strony rówieśników; nawet już nie wielkich przyjaźni, na wieczność, ale koleżanki(kolegi) z którą można pogadać, siedzieć w ławce, spędzić przerwę, "podzielić się kredkami". niestety z tym było baaaaaaaaaaaaardzo różnie, czasami z górki, a czasami pod bardzo stromą górkę. nie było mi w niej tak "różowo" jak w przedszkolu. jak każde dziecko, nie mogłam się doczekać kiedy pójdę do szkoły; a potem ,jak większość polskich dzieci, zaczęłam "nienawidzić" (no może za ostre słowo, ale jednak idealnie mi tu pasuje) szkoły. nigdy nie byłam prymusem, a tym bardziej kujonem. nie "kręciło" mnie zdobywanie nowej wiedzy, szczególnie takiej, która w ogóle nie przyda mi się w życiu. do tej pory mam problem z systematycznością i zasiadaniem do nauki. ale nie o tym chciałam pisać. moje wspomnienia ze szkołą podstawową można podzielić na te bardziej i mniej przyjemne; na te od klasy 1-3, gdzie życie jeszcze nie było tak bardzo skomplikowane; i na te w klasie 4-6, gdzie już tak "zajebiście" fajnie nie było; na szczęście jakoś dało się to przeżyć bez większych problemów. na początku mojej szkolnej przygody kumplowałam się z kaśką j, którą znałam z przedszkola , ale potem przez resztę szkoły, to z kim się kumpluję, coraz mniej zależało ode mnie. bardziej od tego kto się z kim "pokłócił", kto chciał "coś zmienić", i czy było komuś mniej czy bardzie "po drodze" ze mną wracać do domu. może narzekam, ale tak było. większość klasy wyglądała tak, jak by miała swojego kumpla na dobre i na złe, była mniej lub bardziej podzielona na małe grupki. a ja? a ja wolny strzelec, który w sumie do nikogo nie jest przypisany. co za tym szło? miałam taki w miarę kontakt może z 80% klasy, czyli może nie tak źle, ale nikt "na stałe". w tych 20% jak dobrze pamiętam najwięcej jest chłopaków i chyba ze 2-3 dziewczyny, które po prostu... nie to żebym ich nie lubiła, ale nie były w "moim typie". dlaczego? bo wydawały mi się zbyt zimne w stosunku do mnie. klasa liczyła ze 26 osób, gdzie było nas chyba tak w miarę po równo (no może ze 2 dziewczyny więcej). a ja w ławce siedziałam z większością dziewczyn i chyba ze trzema chłopakami przez 6 lat. przez 6 lat odwiedziłam prawdopodobnie więcej niż połowę ludzi z klasy, bardziej lub mniej zażyle (czyli jednorazowo, urodzinowo, lekcyjnie, wizytowo, na chwilunie). co ciekawe, wspomnienia z karolem (który mieszkał w tym samym bloku co ja) i z wiktorem ( jego mama pracuje w tym samy zakładzie co moja) wcale źle nie wspominam, tyle szkoda, że to kumplowanie nie mało większej racji bytu, i że tak naprawdę skończyło się w klasach 1-3 jak i nie w krótszym czasie. jak karol zachowywał się jako tako, to wiktorowi po pierwszej klasie zupełnie się "odwidziałam", ale wiktor jest na tyle "oryginalnym" człowiekiem, że nie wzbudzało to we mnie jakichkolwiek odczuć. ciekawe anegdotki związane z chłopakami w podstawówce? kojarzę ze 5. nr1: po przeczytaniu w czwartej klasie fragmentu anielki, adrian wskakuje na krzesło i krzyczy:" proszę pani! proszę pani! wiktor rzyga". nr 2. emil siąpie nosem, pani od matematyki pyta się czy ma ktoś pożyczyć mu chusteczkę. otrzymuje ją do kaśka n, ten wychodzi, wraca, i oddaje wysmarkaną. nr3 jest bardziej rozgrywana w mojej głowie, bo chodzi tu o karola, któremu pani w 2 albo w 3 klasie jako pierwszemu pozwoliła pisać w zeszycie w jedną, a nie w trzy linie; a mnie nie, a bazgrał o wiele gorzej ode mnie (uważałam, że było to spowodowane tym że był jednym z "wybitniejszych" uczniów i umiał czytać już w przedszkolu). nr4 również dotycz bezpośrednio mnie, bo pięknego zimowego dnia, chłopaki rzucali śnieżkami w dziewczyny, za to ja byłam tą w którą się nie rzuca, i to jeszcze "o! renata." adriana to już w ogóle, było takie... obojętne na moje istnienie;>, ale w sumie z dwojga złego nie dostałam śnieżką... (przypomniały mi się zakręcone sznurówki wiktora, których nie trzeba było wiązać). (nr5 pamiętam jak przez mgłę, że pewna zbulwersowana mama przyszła do katechetki z pretensjami, że jak można powiedzieć do dzieci, że powyrywa im się nogi z tyłka, czy jakoś tak, a potem katechetka nam się tłumaczyła, że wszystkiego nie bierze się w dosłownym znaczeniu.) o! nie mogę zapomnieć o krzysiu, z którym siedziałam na niemieckim, i mi podpowiadał, i za pewne dzięki niemu miałam trochę wyższą ocenę (dziękuję;-) )(krzyś należał razem z emilem do tych uczniów, którzy kochają wiedzę, i często się śmiali, że są "encyklopediami") . przypomniało mi się jeszcze jak to robiliśmy sałatki na technice, a potem przez nie uwagę michał miał cały buraczkowy plecak razem z zawartością... puki pamiętam, przypomniałam mi się historia, jak jadłam rano kanapkę z dżemem i upadła mi na spodnie. nic nie byłoby w tym szczególnego, gdybym nie fakt, że w domu nie zauważyłam plamy, i poszłam w tych spodniach do szkoły. dopiero pod koniec lekcji, chyba martyna ł, w łazience powiedziałam mi że mam brudne spodnie... co do dziewczyn... tu też było baaaardzo różnie. w ławce w ogóle chyba nie siedziałam tylko z dwoma (no może z trzema, czterema) dziewczynami, i to nie na pewno. w każdym bądź razie, u większości byłam chociaż raz w domu, z większością siedziałam w ławce, i z większością rozmawiałam przynajmniej kilka razy;-D, szczególnie jak je odprowadzałam do domu ( i tu ciekawe; zawsze to ja byłam odprowadzającą; nigdy mnie nikt nie odprowadził. waszym argumentem jest tylko to, że ja zawsze idę dalej, niż wy, więc większość przypadków po prostu miałam bardziej lub mniej po drodze). z resztą chyba, gdyby nie to odprowadzanie nie miałabym tyle okazji do rozmowy... z kim byłam tak najbardziej, najbardziej zżyta? to trudne pytanie. "dużo" łączyło mnie z dwoma kaśkami, z nimi chyba najwięcej siedziałam w ławce, kilka razy byłam u nich w domu (czyli spotkanie poza lekcjami), i bywałam razem z nimi na przerwach, a nawet w sklepie po drugiej stronie ulicy, co ogólnie było zabronione. pragnę dodać, że oba "zżycia" się ze sobą nie łączą, więc albo jedna, albo druga, zależy której co się uwidziało;-). co jeszcze mogę dodać w tym temacie? bardzo dobrze rozmawiało mi się z patrycją i natalią, oraz małgosią, beatą, dagmarą, z martyną k, martyną ł, dorotą.. za to najwięcej "mrozu" chyba odczuwałam ze strony mileny i baśki, ale nie można mieć wszystkiego;-). bądź co bądź, prawie każda na każdą coś mówiła, a ja się od tego powstrzymywałam. prawie z każdą rozmawiałam jak jej było to bardziej lub mniej na rękę, i akurat tak się składało. czy mam do tego wszystkiego żal? patrząc po latach... nie wiem. z jednej strony, żałuje, że nie miałam takiej kumpeli, którą w 200% mogłabym nazwać "przyjaciele"; a z drugiej strony to dobrze, że nie było jeszcze gorzej, i że jakoś dało się przeżyć tą podstawówkę, gorzej lepiej, ale jakoś to było. jakieś anegdoty z dziewczynami? hmm.. tu może być trudniejsza sprawa. nr1. to taka, że kiedyś mama odprowadziła mnie do kaśki n, i była taaaka ulewa, że obie (z mamą) w sumie byłyśmy mokre do suchej nitki. mama miała jeszcze o tyle gorzej, że wracała od razu do domu. a wbrew pozorom nie było to tak daleko. nr2 to to, że baśka zdenerwowała mnie bardzo, mówiąc mi że mam duże stopy (q! jak się jest kurduplem, niższym ode mnie to nic dziwnego, że się ma małe nogi!). nr3 to nie komfortowa sytuacja stworzona przy problem z oddawanie zeszytów biance, której nie było w domu, ale jakoś w końcu ten problem był rozwiązany, gorzej lepiej ale rozwiązany nr4 to jak małgosia przyszła do mnie i zdziwiła mnie tym, że nigdy nie słyszała i nie jadła migdałów. ta sama małgosia w klasach 4-6 tak się znalazła nie w odpowiednim miejscu, że w skutek tego miała wstrząs mózgu. więcej anegdot związanych bezpośrednio z dziewczynami nie pamiętam, choć może... a! nie....za to jest anegdota związana z cała klasą. w klasie chyba 6 (bo jakoś 5 mi nie pasuje) moja genialna klasa chciała zwiać z ostatniej religii w dzień wagarowicza. dokładnie nie pamiętam kto i ile osób, ale było ich dużo, i co poniektórzy pewnie by się tego wypierali jakbym wskazała kto, ale nie oto chodzi. akcja jest o tyle śmieszna, że stchórzyli będąc już na dworze. dlaczego? bo akurat wychodziła nasza wychowawczyni (a ona pewnie wtedy niczego nie podejrzewała), skończyło się tym, że gdy wrócili, musieli powiedzieć (albo napisać, bo tego akurat nie pamiętam) z drogęi krzyżową albo coś koło tego. a ci którzy nie podjęli ucieczki nie musieli ( nie skromnie powiem, że ja nie musiałam, ale umiałam)...pozostałe historyjki dotyczą raczej tylko mnie. byłam na wszystkich wycieczkach klasowych i dyskotekach (i nie wiem jakim cudem w większości przedstawieniach brałam udział), zorganizowanych w podstawówce. pamiętam jak na pierwszą wycieczkę klasową do warszawy nie dostałam pieniędzy, bo chyba nie była zauważona taka potrzeba, ale odprowadzając mnie, mama powiedziała to wychowawczyni, która obiecała mi najwyżej pożyczyć, jak bym chciała coś kupić. było to popiersie chopina, którego mam nadal, pomimo że raz zleciał i obtrącił mu się bardzo delikatnie nos. na innym rajdzie, znowu miałam walkmana i na okrągło słuchałam i puszczałam tylko komu się da jedną z fajniejszych piosenek andrzeja zauchy. na kolejnej wycieczce, chyba do sandomierza, miałam zrobić grupowe zdjęcie, a potem je "sprzedać" ludziom z klasy, ale to był pierwszy i ostatni raz, bo miałam więcej z tym problemu niż to było warte. na innej znowu wycieczce zrobiłam strasznie dużo zdjęć, i jak chciałam jeszcze zrobić to okazało się że klisza się skończyła, a była to moja druga 36 klatkowa. a na kuligu, który ciągnął traktor przejechałam buzią po ścieżce, ale nic mi się nie stało. za to odbyło się dla mnie ciekawe zjawisko, ponieważ miałam kolczyki "gwoździe" w uszach i gdy już przeżyłam pierwszy kontakt z ziemią, zauważyłam, że nie mam zatyczki do kolczyka. a co się później okazało? kolczyk caały dzień wytrwał w moim uchu bez niej, nawet ten pierwszy kontakt z glebą, bo zatyczka znalazła się u mnie w pokoju na dywanie. w kazimierzu za to się olejkiem waniliowym smarowaliśmy, żeby komary nie cięły. pamiętam 2 bale przebierańców, które również będę wspominać. nr1. jest to bal, który był w klasie 1-3, gdzie chciałam się przebrać za muchomorka. i byłam... i muchomorkiem i śnieżynką na jednym balu. mój kochany dziadek, dał pomysł żeby zrobić prawdziwy kapelusz muchomorka. nie to, że tylko czerwony stożek z białymi kropkami na gumce. nie! miałam kapelusz zrobiony z czerwonego stożka z białymi kropkami, i z podklejoną drugą warstwą brystolu odpowiednio powyginanego, który imitował blaszki grzybka, i to wszystko na takiej papierowej opasce, do tego miałam zrobioną taką narzucajkę, która imitował prawdziwy kołnierz muchomora. (kurcze nie wiem jak to wszystko opisać, ale wierze w waszą wyobraźnie). ta narzucajka była tak zrobiona, że gdy już było mi strasznie nie wygodnie w kapelusiku, gdzie tam w kapelusiku, w kapeluszu, mogłam z narzucajki zrobić spódniczkę i być śnieżynką. ot cała magia przebierania się, za to kapeluszem zachwycali się wszyscy, a szczególnie rodzice innych dzieci;-P. za to drugi bal przebierańców (nr2), w klasie 4-6 "przeciągnął" mi się na drugi dzień ;-D. jak to możliwe, i to w podstawówce? a no tak, że przebrałam się za śpiocha. miałam uszytą szlafmyce (taką stożkową czapeczkę) i do tego jedna z moich piżam. niby nic specjalnego, gdyby nie makijaż. w związku z tym, że śpioch kojarzył mi się z podkrążonymi oczami, miałam je stosownie umalowane. i tu po balu, łot problem się zrobił, bo oczy miałam pomalowane szminką, która nie chciała się zmyć i na drugi dzień musiałam się katechetce tłumaczyć co mi się stało;-D. inna historyjka jest związana z tym, że na dzień dziecka był organizowany dzień sportu, i gdy niczego nie świadoma poszłam do szkoły, na ten dzień sportu, okazało się że mam w nim startować, a struj miałam pożyczony, jak dobrze pamiętam, od kaśki j. zdarzyło się też tak, że chyba poryczałam się przez moją wychowawczynie w 6 klasie. a miałam czym się, według mnie, zdenerwować. w podstawówce, chodziłam na obiady, potem, że te obiady to były w sumie wyścigi, które można było jeść tylko na 2 przerwach (!), to jadłam je, albo nie, albo samą zupę. można było też je kupować na wynos, trochę droższe, ale można było. więc kochane dziecko zaproponowało to rodzicom, którzy na tym skorzystali, bo im posiłek przynosiłam do domu. no i tu wracając to sprawy. zdenerwowałam się, bo w 6 klasie mieliśmy po lekcjach iść "zwiedzać" gimnazjum, a ja chciałam się zwolnić i zanieść ten obiad tacie do roboty, bo do dom już odpadał, bo był gdzie indziej. no i kochana wychowawczyni powiedziała, że mnie nie zwolni, a jak się skończyły lekcje zdziwiła się że nie poszłam (q!!!) no i musiałam lecieć z tym wszystkim do gim, bo taty chyba już nie było, poza tym było już późno, a w szkole tego nie zostawię bo była mi potem zupełnie nie po drodze. przypomniała mi się, że w klasie 1-3 nie pozwalano nam chodzić na wyższe piętra, i mieliśmy do dyspozycji na przerwie tylko jedno piętro, że się chodziło po takim jakby murku we wnęce przy schodach, i że w pierwszej klasie był taki norbercik, który był strasznie niegrzeczny i po pasowaniu na ucznia zmienił szkołę, jak dobrze pamiętam bił mnie bo nie umiał inaczej okazać sympatii;-p. pamiętam również jak w 3 klasie wylądowałam przez przypadek w męskim kiblu, bo chciałam się przebrać na wf. a stało się to dlatego, że myślałam, że w jednym pionie są damskie toalety. a było inaczej. tam gdzie była na parterze damska, na pierwszym i drugim piętrze było męska, i na odwrót. nie zapomnę również tego jak miałam problem zaliczeniem historii, którą udało mi się poprawić na 3, i jak z polskiego dostałam na koniec 3 tylko dlatego, że nie umiałam skłamać, że nie przeczytałam lektury, jak w mirę dobrze radziłam sobie z matematyką, jak lubiłam plastykę i gdy tylko pani oznajmiła nam swoje zdziwienie, że nikt nie przynosi swoich dodatkowych prac, ja postanowiłam to nadrobiłam i miałam jedyną celującą ocenę na koniec podstawówki właśnie z plastyki. również właśnie w podstawówce byłam pierwszy raz na pogrzebie, ale to już tak na marginesie. prawdopodobnie, tak samo jak z przedszkolem, mogłabym coś jeszcze wygrzebać z za górami, za lasami.... tak zwykle zaczynano bajkę, choć nie wiadomo czemu. moją bajkę opowiem dzisiaj, ale to nie będzie zwykła bajka, lecz wyrwana kartka z kalendarza. piękny, ciepły dzień, poranek jak każdy inny, potem spotkanie z superkumpelą eweliną (takich przyjaciół szuka się ze świecą), ale nie oto chodzi w tej bajce. gdy zostałyśmy się o 15 i każda poszła w swoją stronę, ja powoli zaczęłam podążać za swoją bajką. spotkałam po drodze mamę i poinformowałam ją, że idę na spacer. więc z słuchawkami na uszach, delektując się muzyką ruszyłam przed siebie, bez większych celów i zamierzeń. załatwiwszy przy okazji jedną spraw i ruszyłam na tak zwane stare śmieci. i tu zaczyna się cała moja bajka, którą stwarza mój umysł. wracają wspomnienia, jak nie poukładane sceny w filmie. przychodnia, którą odwiedzałam będąc małym, chorym berbeciem stała się niepubliczna. i tu wspomnienie nr1: z opowieści mamy, gdy tylko tata wyjeżdżał w delegacje ja zaczynałam chorować. podobno raz dostałam bardzo wysokiej gorączki, i zanim mama zniosła wózek, dziadek biegiem zaniósł mnie do przychodni, i przyjęli mnie bardzo szybko. wspomnienie nr2 to takie, że będąc w klasie, i tu dokładnie nie pamiętam w której, w każdym bądź razie gdzieś w 1-3, po feriach świątecznych (wtedy chyba były dłuższe, bo nie kończyły się z 2 stycznia tylko chyba z 5) dostałam jakiegoś bąbelka czy jakoś tak, na brzuszku, który mnie chyba musiał swędzieć, tak czy siak poszłyśmy do lekarza, czekamy normalnie w poczekalni, wchodzimy do lekarza, i co się okazuje? że to nie tylko jeden bąbelek, ale cała wysypka, która powoduje diagnozę: ospa. pamięta, że musiałam się smarować fioletowym lekiem, że mama zastanawiała się czy przez to że nie byłam w izolatce tylko w poczekalni nie zaraziłam dodatkowo kogoś tą ospą(ale czy tak czy tak, z tego co pamiętam nie byłam jedyną osobą w tym czasie chorującą na ospę, i że długo miałam bliznę po tym rozdrapanym pierwszym bąbelku. i tym sposobem chorowałam 3 tygodnie i załapałam się od razu na ferie zimowe. opowieść nr3, którą pamiętam jak przez mgłę, więc może być przerysowana, nadal jest związana z chorobami, gdyż pięknego dnia (chyba już dawno po ospie) dostałam jakiejś wysypki, i znowu przychodnia, ale tym razem izolatka. skończyło się na "alergii" i kąpieli w herbacie rumiankowej. o i tu jeszcze jedna, kolejne wspomnienie (nr4), które mama mi opowiadał, bo ja pamiętam tylko to, że jeszcze jeździła samochodem (za kierownicą), i to żółtym maluchem. a więc, jak byłam malutka, byłam chora na różyczkę, i jeździłyśmy na zastrzyki do szpitala, chyba z penicyliny, czy jakoś tak, które musiał robić sam lekarz, a nie pielęgniarka. to chyba tyle jeśli chodzi o moje wspomnienia z przychodnią i z chorobami, no może jeszcze jedno co mi przyszło do głowy to to, że zaliczałam też wizyty domowe, jak i w naszym mieszkaniu, jak i w mieszkaniu (domu) lekarza.kolejny przystanek to świetlica miejska, gdzie byłam 2 razy na półkoloniach. tu tylko dwie opowieści. nr1: wycieczka na lipowe pole, na jazdę konną gdzie zawozili nas więźniarką policyjną, a w niej taki ukrop, że do sauny już nie trzeba było chodzić. tylko raz udało mi się siedzieć z przodu. n2: wyśmianie mojego sposobu tańczenia, co miało znaczny wpływ na późniejszą moją samoocenę i niechęć do tańczenia.z tyłu budynku był fotograf, do którego zawsze chodziłam z mamą aby wywołać zdjęcia, a było ich na pewno dużo, bo mama lubiła robić zdjęcia i sporo jeździliśmy na wycieczki. po komunii, dostałam tam etui na swój mowy aparat.idąc dalej, tą samą ulicą, mijam z dala moje jedno przedszkole, które nazywałam "dużym", a potem drugie, "małe". historia opiera się, również na opowiadaniach mamy. a więc na początku chodziłam do "małego" przedszkola nr7 przy podstawówce, przy ul zielnej, ale pięknego dnia, rozryczałam się i powiedziałam, że nie pójdę do tego przedszkola!, bo podobno jakiś chłopiec mnie uderzył, (ale z tego co ja pamiętam to przedszkole w ogóle mi się nie podobało). więc zostałam przepisana do "dużego" przedszkola nr6, przy ul kossaka. tam też nie odbyło się bez płaczu. w związku z tym, że rodzice chodzili do pracy na siódmą, mama mnie bardzo wcześnie budziła, ubierała, i często gęsto zanosiła do przedszkola. a ja w ryk i w płacz, aż sprzątaczki i nauczycielki musiały mnie uciszać (pocieszać). miałam o tylko komfort w płaczu, że byłam zawsze w przedszkolu pierwsza, a potem jak inne dzieci przychodziły i zdarzało im się płakać długo, ja udawałam zuch i mówiłam sobie, że ja tak długo nie płacze. do przedszkola chodziłam przez 4 lata, i w tym czasie nazbierało się trochę wspomnień. nr1 z opowieści to taki, że czasami udawało mi się sterroryzować mamę, żebym nie szła do przedszkola. w jaki? po drodze, zawsze mijałyśmy pętle z autobusami, i czasami mi się udało pojechać do babci, która mieszka bardzo blisko miejsca pracy mojej mamy. inna opowieść, która często przychodzi mi do głowy to taka, że twarz pewnego maciusia wylądowała na podwieczorku, w zupie mlecznej. druga to taka opowieść, że młodszy brat owego maciusia, poszedł sam do domu, bo myślał, że rodzice po niego przyszli, a wychowawczynie potem po nocach nie mogły spać. za to ja podobno zwymiotowałam, bo jak szłam pierwszy raz do przedszkola mama dała mi rano śniadanie, a potem w jadłam przedszkolu, no i na mój malutki brzuszek było tego za dużo; od tej pory jadłam tylko razem z innymi dziećmi. kolejna wspomnienie, to to że czasami siadałam na krzesełku na korytarzu, i byłam dyżurnym, który wołał inne dziecko jak przyszli jego rodzice. pamiętam też gimnastykę, pochwały za to, że ładnie składam ubranko (a w domu miałam zawsze bałagan), angielski z mamą karinki, a potem angielski z panią, która okazała się koleżanką mojej mamy z lat szkolnych, przedstawienie "magika", który zrobił ładną palemkę z papieru; ciągłe upominanie, że przy kolorowaniu nie powinnam wychodzić poza linie, oglądanie domowego przedszkola, słuchanie bajki, przy której usnęła dorotka, wycieczki do różnych miejsc pracy, między innymi na kolej, gdzie przechodziliśmy wiaduktem, na którym strasznie się bałam (bo mam lęk wysokości), że spadnę (ale że byłam "skrytym" pod tym względem dzieckiem, przemilczałam to udając zucha), przydeptanie mojego paluszka u rączki przez niesfornego bartusia, fluoryzacja ząbków, śmianie się z mojego nazwiska przez młodszego radusia (a sam ma wcale nie lepsze) i oczywiście nigdy nie zapomnę jak kazali najpierw założyć buty, a potem cała resztę (sweter, czapkę, szalik, kurtkę), a ja się zastanawiałam, jak założyć ocieplane (czerwone) spodenki jak mam już założone buciki, albo kombinezon? nie zapomnę również miłej pani zosi (pomocy kuchennej i sprzątaczki) o raz, tego że obie wychowawczynie w zerówce miały na imię ela (jedna z nich również miała żółtego malucha). o! nie mogę zapomnieć jeszcze o wiktorku, który wyróżniał się z pośród wszystkich dzieci, bo zawsze towarzyszył mu dziadek, rzadko tam też bywał. przyniósł mnóstwo zabawek do przedszkola, które z tego co pamiętam tam zostawił. ale moja historia z wiktorem nie kończy się na przedszkolu, ale to trochę później. o! jeszcze podobno nie lubiłam chodzić w czerwonych rajstopkach, bo dzieci się ze mnie śmiały, że mam nogi bociana. w opowieściach o przedszkolu mogłabym prawdopodobnie jeszcze coś napisać, typu "że nie było mi w nim w cale tak źle" i dalej wspominać, ale skończę opowieścią o tym, że wyszłam kiedyś na rozpuszczonego bachora, który bije swoją mamę na ulicy. no może tu trochę się obronię i obiorę to w słowa, że szarpałam swoją mamę jak nie było coś po mojej myśli, jak czegoś nie dostałam. a więc pewna karolinka, przy okazji dnia Matki naskarżyłam na mnie pani przy całej grupie, "że biję mamę" (ale jaką krzywdę może zrobić kilkuletnie dziecko;-( ?). dostałam "małą reprymendę", zawstydziłam się strasznie, ale nie pamiętam żebym płakał, i od tej pory byłam potulnym, grzecznym dzieckiem, które się już nie szarpało. (jak opowiedział to ostatnio mamie, to powiedziała, że nie pamięta czegoś takiego).kolejny przystanek bajki to zielna 29, szkoła podstawowa nr 7 im. obrońców westerplatte.tam nie było mi już tak "różowo" jak w przedszkolu... najbardziej co mnie boli w tej chwili, w tej opowieści to to, że często słyszałam, że jestem "złodziejką koleżanek", i to że nie powinno się ze mną kolegować. a byłam zawszy grzecznym, spokojnym, cichym dzieckiem, które nie potrafiło kłamać (z resztą do tej pory), chciało odrobiny "ciepła" ze strony rówieśników; nawet już nie wielkich przyjaźni, na wieczność, ale koleżanki(kolegi) z którą można pogadać, siedzieć w ławce, spędzić przerwę, "podzielić się kredkami". niestety z tym było baaaaaaaaaaaaardzo różnie, czasami z górki, a czasami pod bardzo stromą górkę. jak każde dziecko, nie mogłam się doczekać kiedy pójdę do szkoły; a potem ,jak większość polskich dzieci, zaczęłam "nienawidzić" (no może za ostre słowo, ale jednak idealnie mi tu pasuje) szkoły. nigdy nie byłam prymusem, a tym bardziej kujonem. nie "kręciło" mnie zdobywanie nowej wiedzy, szczególnie takiej, która w ogóle nie przyda mi się w życiu. do tej pory mam problem z systematycznością i zasiadaniem do nauki. ale nie o tym chciałam pisać.moje wspomnienia ze szkołą podstawową można podzielić na te bardziej i mniej przyjemne; na te od klasy 1-3, gdzie życie jeszcze nie było tak bardzo skomplikowane; i na te w klasie 4-6, gdzie już tak "zajebiście" fajnie nie było; na szczęście jakoś dało się to przeżyć bez większych problemów.na początku mojej szkolnej przygody kumplowałam się z kaśką j, którą znałam z przedszkola , ale potem przez resztę szkoły, to z kim się kumpluję, coraz mniej zależało ode mnie. bardziej od tego kto się z kim "pokłócił", kto chciał "coś zmienić", i czy było komuś mniej czy bardzie "po drodze" ze mną wracać do domu. może narzekam, ale tak było. większość klasy wyglądała tak, jak by miała swojego kumpla na dobre i na złe, była mniej lub bardziej podzielona na małe grupki. a ja? a ja wolny strzelec, który w sumie do nikogo nie jest przypisany. co za tym szło? miałam taki w miarę kontakt może z 80% klasy, czyli może nie tak źle, ale nikt "na stałe". w tych 20% jak dobrze pamiętam najwięcej jest chłopaków i chyba ze 2-3 dziewczyny, które po prostu... nie to żebym ich nie lubiła, ale nie były w "moim typie". dlaczego? bo wydawały mi się zbyt zimne w stosunku do mnie. klasa liczyła ze 26 osób, gdzie było nas chyba tak w miarę po równo (no może ze 2 dziewczyny więcej). a ja w ławce siedziałam z większością dziewczyn i chyba ze trzema chłopakami przez 6 lat. przez 6 lat odwiedziłam prawdopodobnie więcej niż połowę ludzi z klasy, bardziej lub mniej zażyle (czyli jednorazowo, urodzinowo, lekcyjnie, wizytowo, na chwilunie). co ciekawe, wspomnienia z karolem (który mieszkał w tym samym bloku co ja) i z wiktorem ( jego mama pracuje w tym samy zakładzie co moja) wcale źle nie wspominam, tyle szkoda, że to kumplowanie nie mało większej racji bytu, i że tak naprawdę skończyło się w klasach 1-3 jak i nie w krótszym czasie. jak karol zachowywał się jako tako, to wiktorowi po pierwszej klasie zupełnie się "odwidziałam", ale wiktor jest na tyle "oryginalnym" człowiekiem, że nie wzbudzało to we mnie jakichkolwiek odczuć. ciekawe anegdotki związane z chłopakami w podstawówce? kojarzę ze 5. nr1: po przeczytaniu w czwartej klasie fragmentu anielki, adrian wskakuje na krzesło i krzyczy:" proszę pani! proszę pani! wiktor rzyga". nr 2. emil siąpie nosem, pani od matematyki pyta się czy ma ktoś pożyczyć mu chusteczkę. otrzymuje ją do kaśka n, ten wychodzi, wraca, i oddaje wysmarkaną. nr3 jest bardziej rozgrywana w mojej głowie, bo chodzi tu o karola, któremu pani w 2 albo w 3 klasie jako pierwszemu pozwoliła pisać w zeszycie w jedną, a nie w trzy linie; a mnie nie, a bazgrał o wiele gorzej ode mnie (uważałam, że było to spowodowane tym że był jednym z "wybitniejszych" uczniów i umiał czytać już w przedszkolu). nr4 również dotycz bezpośrednio mnie, bo pięknego zimowego dnia, chłopaki rzucali śnieżkami w dziewczyny, za to ja byłam tą w którą się nie rzuca, i to jeszcze "o! renata." adriana to już w ogóle, było takie... obojętne na moje istnienie;>, ale w sumie z dwojga złego nie dostałam śnieżką... (przypomniały mi się zakręcone sznurówki wiktora, których nie trzeba było wiązać). (nr5 pamiętam jak przez mgłę, że pewna zbulwersowana mama przyszła do katechetki z pretensjami, że jak można powiedzieć do dzieci, że powyrywa im się nogi z tyłka, czy jakoś tak, a potem katechetka nam się tłumaczyła, że wszystkiego nie bierze się w dosłownym znaczeniu.) o! nie mogę zapomnieć o krzysiu, z którym siedziałam na niemieckim, i mi podpowiadał, i za pewne dzięki niemu miałam trochę wyższą ocenę (dziękuję;-) )(krzyś należał razem z emilem do tych uczniów, którzy kochają wiedzę, i często się śmiali, że są "encyklopediami") . przypomniało mi się jeszcze jak to robiliśmy sałatki na technice, a potem przez nie uwagę michał miał cały buraczkowy plecak razem z zawartością...puki pamiętam, przypomniałam mi się historia, jak jadłam rano kanapkę z dżemem i upadła mi na spodnie. nic nie byłoby w tym szczególnego, gdybym nie fakt, że w domu nie zauważyłam plamy, i poszłam w tych spodniach do szkoły. dopiero pod koniec lekcji, chyba martyna ł, w łazience powiedziałam mi że mam brudne spodnie... co do dziewczyn... tu też było baaaardzo różnie. w ławce w ogóle chyba nie siedziałam tylko z dwoma (no może z trzema, czterema) dziewczynami, i to nie na pewno. w każdym bądź razie, u większości byłam chociaż raz w domu, z większością siedziałam w ławce, i z większością rozmawiałam przynajmniej kilka razy;-D, szczególnie jak je odprowadzałam do domu ( i tu ciekawe; zawsze to ja byłam odprowadzającą; nigdy mnie nikt nie odprowadził. waszym argumentem jest tylko to, że ja zawsze idę dalej, niż wy, więc większość przypadków po prostu miałam bardziej lub mniej po drodze). z resztą chyba, gdyby nie to odprowadzanie nie miałabym tyle okazji do rozmowy...z kim byłam tak najbardziej, najbardziej zżyta? to trudne pytanie. "dużo" łączyło mnie z dwoma kaśkami, z nimi chyba najwięcej siedziałam w ławce, kilka razy byłam u nich w domu (czyli spotkanie poza lekcjami), i bywałam razem z nimi na przerwach, a nawet w sklepie po drugiej stronie ulicy, co ogólnie było zabronione. pragnę dodać, że oba "zżycia" się ze sobą nie łączą, więc albo jedna, albo druga, zależy której co się uwidziało;-). co jeszcze mogę dodać w tym temacie? bardzo dobrze rozmawiało mi się z patrycją i natalią, oraz małgosią, beatą, dagmarą, z martyną k, martyną ł, dorotą.. za to najwięcej "mrozu" chyba odczuwałam ze strony mileny i baśki, ale nie można mieć wszystkiego;-). bądź co bądź, prawie każda na każdą coś mówiła, a ja się od tego powstrzymywałam. prawie z każdą rozmawiałam jak jej było to bardziej lub mniej na rękę, i akurat tak się składało. czy mam do tego wszystkiego żal? patrząc po latach... nie wiem. z jednej strony, żałuje, że nie miałam takiej kumpeli, którą w 200% mogłabym nazwać "przyjaciele"; a z drugiej strony to dobrze, że nie było jeszcze gorzej, i że jakoś dało się przeżyć tą podstawówkę, gorzej lepiej, ale jakoś to było.jakieś anegdoty z dziewczynami? hmm.. tu może być trudniejsza sprawa. nr1. to taka, że kiedyś mama odprowadziła mnie do kaśki n, i była taaaka ulewa, że obie (z mamą) w sumie byłyśmy mokre do suchej nitki. mama miała jeszcze o tyle gorzej, że wracała od razu do domu. a wbrew pozorom nie było to tak daleko. nr2 to to, że baśka zdenerwowała mnie bardzo, mówiąc mi że mam duże stopy (q! jak się jest kurduplem, niższym ode mnie to nic dziwnego, że się ma małe nogi!). nr3 to nie komfortowa sytuacja stworzona przy problem z oddawanie zeszytów biance, której nie było w domu, ale jakoś w końcu ten problem był rozwiązany, gorzej lepiej ale rozwiązany nr4 to jak małgosia przyszła do mnie i zdziwiła mnie tym, że nigdy nie słyszała i nie jadła migdałów. ta sama małgosia w klasach 4-6 tak się znalazła nie w odpowiednim miejscu, że w skutek tego miała wstrząs mózgu. więcej anegdot związanych bezpośrednio z dziewczynami nie pamiętam, choć może... a! nie....za to jest anegdota związana z cała klasą. w klasie chyba 6 (bo jakoś 5 mi nie pasuje) moja genialna klasa chciała zwiać z ostatniej religii w dzień wagarowicza. dokładnie nie pamiętam kto i ile osób, ale było ich dużo, i co poniektórzy pewnie by się tego wypierali jakbym wskazała kto, ale nie oto chodzi. akcja jest o tyle śmieszna, że stchórzyli będąc już na dworze. dlaczego? bo akurat wychodziła nasza wychowawczyni (a ona pewnie wtedy niczego nie podejrzewała), skończyło się tym, że gdy wrócili, musieli powiedzieć (albo napisać, bo tego akurat nie pamiętam) z drogęi krzyżową albo coś koło tego. a ci którzy nie podjęli ucieczki nie musieli ( nie skromnie powiem, że ja nie musiałam, ale umiałam)...pozostałe historyjki dotyczą raczej tylko mnie. byłam na wszystkich wycieczkach klasowych i dyskotekach (i nie wiem jakim cudem w większości przedstawieniach brałam udział), zorganizowanych w podstawówce. pamiętam jak na pierwszą wycieczkę klasową do warszawy nie dostałam pieniędzy, bo chyba nie była zauważona taka potrzeba, ale odprowadzając mnie, mama powiedziała to wychowawczyni, która obiecała mi najwyżej pożyczyć, jak bym chciała coś kupić. było to popiersie chopina, którego mam nadal, pomimo że raz zleciał i obtrącił mu się bardzo delikatnie nos. na innym rajdzie, znowu miałam walkmana i na okrągło słuchałam i puszczałam tylko komu się da jedną z fajniejszych piosenek andrzeja zauchy. na kolejnej wycieczce, chyba do sandomierza, miałam zrobić grupowe zdjęcie, a potem je "sprzedać" ludziom z klasy, ale to był pierwszy i ostatni raz, bo miałam więcej z tym problemu niż to było warte. na innej znowu wycieczce zrobiłam strasznie dużo zdjęć, i jak chciałam jeszcze zrobić to okazało się że klisza się skończyła, a była to moja druga 36 klatkowa. a na kuligu, który ciągnął traktor przejechałam buzią po ścieżce, ale nic mi się nie stało. za to odbyło się dla mnie ciekawe zjawisko, ponieważ miałam kolczyki "gwoździe" w uszach i gdy już przeżyłam pierwszy kontakt z ziemią, zauważyłam, że nie mam zatyczki do kolczyka. a co się później okazało? kolczyk caały dzień wytrwał w moim uchu bez niej, nawet ten pierwszy kontakt z glebą, bo zatyczka znalazła się u mnie w pokoju na dywanie. w kazimierzu za to się olejkiem waniliowym smarowaliśmy, żeby komary nie cięły. pamiętam 2 bale przebierańców, które również będę wspominać. nr1. jest to bal, który był w klasie 1-3, gdzie chciałam się przebrać za muchomorka. i byłam... i muchomorkiem i śnieżynką na jednym balu. mój kochany dziadek, dał pomysł żeby zrobić prawdziwy kapelusz muchomorka. nie to, że tylko czerwony stożek z białymi kropkami na gumce. nie! miałam kapelusz zrobiony z czerwonego stożka z białymi kropkami, i z podklejoną drugą warstwą brystolu odpowiednio powyginanego, który imitował blaszki grzybka, i to wszystko na takiej papierowej opasce, do tego miałam zrobioną taką narzucajkę, która imitował prawdziwy kołnierz muchomora. (kurcze nie wiem jak to wszystko opisać, ale wierze w waszą wyobraźnie). ta narzucajka była tak zrobiona, że gdy już było mi strasznie nie wygodnie w kapelusiku, gdzie tam w kapelusiku, w kapeluszu, mogłam z narzucajki zrobić spódniczkę i być śnieżynką. ot cała magia przebierania się, za to kapeluszem zachwycali się wszyscy, a szczególnie rodzice innych dzieci;-P. za to drugi bal przebierańców (nr2), w klasie 4-6 "przeciągnął" mi się na drugi dzień ;-D. jak to możliwe, i to w podstawówce? a no tak, że przebrałam się za śpiocha. miałam uszytą szlafmyce (taką stożkową czapeczkę) i do tego jedna z moich piżam. niby nic specjalnego, gdyby nie makijaż. w związku z tym, że śpioch kojarzył mi się z podkrążonymi oczami, miałam je stosownie umalowane. i tu po balu, łot problem się zrobił, bo oczy miałam pomalowane szminką, która nie chciała się zmyć i na drugi dzień musiałam się katechetce tłumaczyć co mi się stało;-D. inna historyjka jest związana z tym, że na dzień dziecka był organizowany dzień sportu, i gdy niczego nie świadoma poszłam do szkoły, na ten dzień sportu, okazało się że mam w nim startować, a struj miałam pożyczony, jak dobrze pamiętam, od kaśki j. zdarzyło się też tak, że chyba poryczałam się przez moją wychowawczynie w 6 klasie. a miałam czym się, według mnie, zdenerwować. w podstawówce, chodziłam na obiady, potem, że te obiady to były w sumie wyścigi, które można było jeść tylko na 2 przerwach (!), to jadłam je, albo nie, albo samą zupę. można było też je kupować na wynos, trochę droższe, ale można było. więc kochane dziecko zaproponowało to rodzicom, którzy na tym skorzystali, bo im posiłek przynosiłam do domu. no i tu wracając to sprawy. zdenerwowałam się, bo w 6 klasie mieliśmy po lekcjach iść "zwiedzać" gimnazjum, a ja chciałam się zwolnić i zanieść ten obiad tacie do roboty, bo do dom już odpadał, bo był gdzie indziej. no i kochana wychowawczyni powiedziała, że mnie nie zwolni, a jak się skończyły lekcje zdziwiła się że nie poszłam (q!!!) no i musiałam lecieć z tym wszystkim do gim, bo taty chyba już nie było, poza tym było już późno, a w szkole tego nie zostawię bo była mi potem zupełnie nie po drodze. przypomniała mi się, że w klasie 1-3 nie pozwalano nam chodzić na wyższe piętra, i mieliśmy do dyspozycji na przerwie tylko jedno piętro, że się chodziło po takim jakby murku we wnęce przy schodach, i że w pierwszej klasie był taki norbercik, który był strasznie niegrzeczny i po pasowaniu na ucznia zmienił szkołę, jak dobrze pamiętam bił mnie bo nie umiał inaczej okazać sympatii;-p. pamiętam również jak w 3 klasie wylądowałam przez przypadek w męskim kiblu, bo chciałam się przebrać na wf. a stało się to dlatego, że myślałam, że w jednym pionie są damskie toalety. a było inaczej. tam gdzie była na parterze damska, na pierwszym i drugim piętrze było męska, i na odwrót. nie zapomnę również tego jak miałam problem zaliczeniem historii, którą udało mi się poprawić na 3, i jak z polskiego dostałam na koniec 3 tylko dlatego, że nie umiałam skłamać, że nie przeczytałam lektury, jak w mirę dobrze radziłam sobie z matematyką, jak lubiłam plastykę i gdy tylko pani oznajmiła nam swoje zdziwienie, że nikt nie przynosi swoich dodatkowych prac, ja postanowiłam to nadrobiłam i miałam jedyną celującą ocenę na koniec podstawówki właśnie z plastyki. również właśnie w podstawówce byłam pierwszy raz na pogrzebie, ale to już tak na marginesie.prawdopodobnie, tak samo jak z przedszkolem, mogłabym coś jeszcze wygrzebać z umysłu, ale myślę że na razie starczy. wkleiłam dwie stare notki z poprzedniego bloga z myślą, że nikomu nie będzie się chciało tego czytać do samego końca, bo chodzi mi ostatnio po głowie, żeby pomarudzić sobie na blogu. więc tak, czuję się wypalona, totalnie nic mi się nie chce. jak można się wypalić mając 22 lata? no najwidoczniej można, i to w bardzo dużym stopniu. co gorsza nie ma większego powodu ani przyczyn, które mają prawo to "wypalenie" powodować. tak po prostu się zrobiło i nie chce mnie opuścić. jak mam się depresje na przesileniu jesienno-zimowym, tak ja nie mogę się coś zebrać na przesileniu wiosennym. wszystko jest nie tak, a przynajmniej część z tych rzeczy. a najgorsze jest w tym wszystkim, że nie mogę się wziąć w garść i to wszystko (a przynajmniej to co mogę) "ponaprawiać". po prostu wstaje rano, wiem co mam, co powinnam zrobić, a potem wieczorem okazuje się, że znowu nic nie zrobiłam. niech to Q mać i wszystkie pioruny! no jak tak w ogóle można! nawet marudzić mi się zbytnio nie chce, dlatego na tym poprzestanę. dla kamuflażu wleje coś jeszcze na koniec.ostatnimi czasy robi się dziwnie, bo sny które miewam zaczynają mi się częściowo spełniać a nie dziać się na odwrót, i to nie tylko w krakowie ale tez w domu. np. kiedyś śniło mi się ze nie zaliczyłam spr z analizy i następnego dnia dostałam negatywny wynik z owego spr. innym razem śniło mi się, że nie mogłam znaleźć się na liście z wynikami z mikroekonomii, no i następnego dnia nie było list, potem śniło mi się, że wykładowca z mikro i z prawa chcieli mnie pytać, a następnego dnia dowidziałam się, że mam dopytkę z mikro co było najgorsze co mogło się stać. więc jak miałam mieć kolejne wyniki z mikro to się cieszyłam jak mi się nic nie śniło:).następny przykład jest już bliższy w czasie bo w lipcu śniło mi się (już będąc w domu) że kolega ryszard zaliczył analize i że jakoś jest do przodu, padał deszcz, i asia była gdzieś nad morzem, no i po tem rano dostałam smsa od ryśka, że co prawda nie jest genialnie ale zaliczył, w najbiliżym czasie padał deszcz, jak to w tegoroczne lato, tyle że nie jestem pewna co u asi, ale z tego co się orientuje w jej planach to chyba tak do końca nie była w domu, ale to są moje przypuszczenia.za to jaki miałam dzisiaj sen...zastanawiałma się przez chwile i sobie przypomniałam ostatni urywki...a więc byłam gdzieś w mało mi znanym miejscu gdzie w kiosku sprawdzałam czy jest gazeta shou, była (stara tą co mam naprawdę i nowa), byłam z dwoma osobami też bliżej mi nie znanych, nagle dostałam głupawki i zaczęłam się śmiać. szliśmy gęsiego, najpierw kiło jakiegoś małego zielonego zbocza potem przez ulice ( w ogóle mi bliżej nie znaną ) i nagle wylądowaliśmy koło jakiś bloków. jedna z tych osób weszła to jednej z pierwszych (albo ostatnich) klatek odprowadzona przez tą drugą osobę (chyba dziewczynę), a potem przeszła kilka metrów dalej i byliśmy już pod innym blokiem na osiedlu gdzie ona napaliła papierosa, a ja zrobiłam jakiś taki dziwny skok nie zgodny z prawem grawitacji, powtórzyłam go jeszcze raz aby pokazać tej osobie, ale na niej nie sprawiło to dużego wrażenia i nagle byłam już sama na ul. zielnej która już wyglądała właściwie tak jak w rzeczywistości. szłam przed siebie, koło budek na przeciwko mojej podstawówki (która istnieje na prawdę), słyszę jakby z radia wiadomości, które zaczynam wiązać z moją osobą: "zamordowano człowieka, był wcześniej z dwoma osobami, które uważają że już przed spotkaniem się upiły, nagle widzę srebrny mercedes, z którego wyskakuje kammel i potrząsa mną krzycząc "gdzie ona jest!?". nagle spoglądam do jednej z tych budek z ulicy i widzę kobietę która jest na krótko obcięta w wiśniowym kolorze włosów, była podobna do narzeczonej kamela. idę dalej, uświadomiłam sobie że pierwszy raz jestem totalnie zalana, próbuję jakby otworzyć oczy, i widzę że otoczenie jest bardziej w kolorach letnich a nie jesiennych. stwierdzam że jestem tak pijana że idę całkiem nie przytomna, a wiem tylko dlatego gdzie idę bo znam tą drogę na pamięć. dochodzę do skrzyżowania zielna rejowska, mijam warzywniak, wiedzę jakąś kobietę, która coś kupuję i pyta się czy wiem która godzina. mówię że gdzieś koło (po) piątej (17stej), anto ona mi mówi (jak dobrze pamiętam) że jest piąta trzydzieści jeden (17:31) idę dalej, jestem już co raz bliżej spółdzielczej i nagle zastanawiam się gdzie mam iść do domu?? czy do mieszkania, które wiem że zostało sprzedane, ale coś mi mówi że tam ma iść czy do domu? i nagle robi się co raz ciemniej, jestem kolo mojego dawnego bloku, a potem na wiejskiej koło bloków. idę wiejską w górę, mijam jakoś młodą kobietę, i nagle koło mnie są dwie osoby, tyle że nie wiem czy to te same co na początku. zaczynają mi mówić coś o facecie od niemieckiego, że wszystkich oblewa, że oblał (i tu też nie wiem czy dobrze pamiętam) 25 osób z 30 w klasie.i nagle jesteśmy już na górze wiejskiej koło byłej podstawówki nr11, ale w moim śnie tam jest gimnazjum (teraz jest tam jest jeszcze inna szkoła). otoczenie na tyle się zmieniło, że jest breja z roztapiającego się śniegu. podjeżdża jakiś ciemno zielony samochód, chyba marki fiat, ale jedzie tak że ja chowam się gdzieś po kątach ulicy, a kierowca miał wszystko w dupie. okazuje się, że to ten nauczyciel niemieckiego zachowuje się tak jakby nic wokół nie miało zanczenia. ustawia się do parkowania najpierw po lewej stronie ulicy, a potem po prawej, na samy szczycie kej górki na przeciwko szkołu ( trudno mi to opisać ale mało to istotnie). w końcu wysiada z niego facet o przecietnej figurze, z jakby z wąsami, któtko ostrzyszony, o ciemnobrązowym kolorze wlosów. natomias ja jestem tak wściekła, że mu wygarniam coś o tym że mógł by uwarzać jak jeździ, że właściwie to mógłby chodzić na piechotę. facet nic nie odpowiada, jakiś inny nauczyciel który też właśnie idzie z samochodu mówi mu żeby poszed z nim do szkoły, a ja na koniec mówie mu że i tak nie obleje mnie zniemieckiego bo ja juz i tak skończyłm szkołę, nawet liceum. no i na zakończenie tego snu chcę zbić w jego samochodzi reflekto z pomocą jeża (nie jerzego tylko jeża).jak opowiedziałam ten sen mamie, to powiedziała że powinnam zacząć je pisać bo ona w przeciwieństwie do mnie nie pamięta tak dobrze swoich snów.a wracając do sprawdzalności snów, byłam dzisiaj w kiosku i widziałam nowe shou i go nie kupiłam. potem poszłam do tesko gdzie spotkałam pana od muzyki, uśmiechnął się, a ja zaczęłam się śmiać jak go już minęłam bo również mi się śnił. (gdyby nie kaśka, to ani na mnie to dużego wrażenia by nie zrobiło, ani nie przypuszczam żeby on mnie tak dobrze pamniętał, przy tylu uczniach, szczególnie że nie jestem uzdolniona wokalnie;), co mnie jeszcze z dziwiło, to fakt że nie przypomina sobie kaśki w śnie, ale mniejsza o to, ten sen zostawie dla siebie bo i tak, tak dobrze go nie pamiętam jak ten który opisałam.

9 kwietnia 2011

bywają takie momenty, w których czuję się jak taki "prawdziwy przyjaciel". przyjaciel, który zawsze wysłucha, opieprzy i powie co o tym myśli jeżeli sytuacja tego wymaga, i w ostateczności w jakiś sposób pocieszy. taki co rzuci wszystko, bo czuje, że jest gdzieś bardziej potrzebny, nawet jeśli ma co do tego mieszane uczucia i nie koniecznie ma na to ochotę. jednak czasami zastanawia mnie, to czy nie jestem zbyt łatwowierna, co do stopnia "bycia potrzebną i chcianą" :P . w jakim stopniu naprawdę jestem tym "przyjacielem"? może to próżność, ale wydawało mi się, że całkiem nieźle sobie z tym radzę. tylko czy na pewno? bo dzisiaj czuję się z tym dziwnie, a na domiar złego utkwiła mi myśl, że jestem jak "kostka lodu", która ni za cholery nie chce się rozpuścić i zamienić się w przyjemną mgiełkę, która pozostawia ukojenie. zbyt metaforycznie? prawdopodobnie tak, ale to nie ważne. to nie jest takie proste, a z drugiej strony nie ma się co użalać nad tym, że chyba nigdy nie byłam zbyt wylewna uczuciowo... i obawiam się, że już tak pozostanie... :)

5 kwietnia 2011

ultra orange & emmanuelle sing sing


Ktoś przemawia do mojej duszy
Ktoś sprawia że kolana mi się trzęsą
Ktoś dzwoni do moich drzwi
A ja pełzam po podłodze
Mam dreszcze na całym ciele
Mam drżenie w kościach
To zaraźliwe
Nie wiem dlaczego
Ktoś pije
moją krew jak szklankę wina

Nie mam jak się ukryć
w środku Twojego nieprzyzwoitego umysłu
Che powiedzieć nie
Ale moje serce wciąż mówi
chce więcej
Więc śpiewam śpiewam śpiewam
Jestem Twoim więźniem
Jestem Twoim przedmiotem (Twoją panienką)
Ja tylko śpiewam śpiewam śpiewam
Mam kule u nogi
I uczę się jak pływać.

Obudziłam się rano
Moje ciało było obolałe
Nadal nie pamiętałam
Co robiliśmy
Powiedziałeś że świat był zawładnięty przez krokodyle
Powiedziałeś że byliśmy otoczeni przez rekiny

Z Twoim białym koniem
mój Książe Ciemności
Zamierzam odlecieć
Zamierzam odlecieć

Nie mam jak się ukryć
w środku Twojego nieprzyzwoitego umysłu
Che powiedzieć nie
Ale moje serce wciąż mówi
chce więcej
Więc śpiewam śpiewam śpiewam
Jestem Twoim więźniem
Jestem Twoim przedmiotem (Twoją panienką)
Ja tylko śpiewam śpiewam śpiewam
Mam kule u nogi
I uczę się jak pływać.

4 kwietnia 2011

święty krzyż

praga

nowy dwór mazowiecki
...coraz bardziej odczuwam potrzebę wyrwania się z miasta, żeby powłóczyć się po innym mieście...

2 kwietnia 2011


Nad oceanem pada,
Nad oceanem pada,
Pada nad moją duszą.
Błyski nad oceanem,
Błyski nad oceanem,
Oddechy światła...
Może tam, w Ameryce,
Wiatry Pacyfiku
Obnażają jego bezmiar.

W zaciśniętych dłoniach trzymam
Kilka odległych marzeń,
Moje myśli do Ciebie mkną,
A ja wiosłuję, drżę i czuję
Nieprzeniknioną głębię.

Miłość, którą Ci ofiarowałem,
I miłość, o której nie wiesz
Niszczą mnie.
Miłość, której nie otrzymałem
I miłość, której pragnąłbym,
I ból,
I to, co do Ciebie czuję
Sprawiają, że przeboleję te burze.

Fale na oceanie,
Fale na oceanie
Powoli mnie wyciszają.
W zaciśniętych dłoniach trzymam
Kilka odległych marzeń,
Owiewasz mnie oddechem,
A ja wiosłuję, drżę i czuję
Jakby wiatr hulał mi w sercu.

Miłość, którą dla Ciebie mam
Pozwala mi przezwyciężyć tysiące burz,
Miłość, którą Ci ofiarowałem,
I miłość, której pragnąłbym od tych wód,
Życie, którego tutaj nie ma...
Niszczą mnie,
Głęboko w mym sercu.
Choć w całości tej się zawierasz,
Dla Ciebie wszystko i tak nic się nie zmieni.