29 grudnia 2011

ile razy zabieram się do pisania notki, w której chciałabym posmęcić, tyle razy wydaje mi się, że nie powinnam. w internecie jest pełno wpisów użytkowników, którzy wylewają swoją frustracje, gniew, chamstwo, smutek czy idiotyzm. w rezultacie prawie z całej tej globalnej sieci jest "śmietnik", nad którym traci się nie potrzebnie czas. przyznaję się bez bicia, ale lekko zażenowana, że jestem jedną z takich osób, które tracą w ten sposób czas, zamiast chociażby wziąć się w garść. to przydałoby się najbardziej, choć w zasadzie to chodzi o to, żeby dorosnąć! taa.... właśnie zdałam sobie sprawę, że w zasadzie zostałam z tym w tyle. ciągle niepoważna, z głową w chmurach... no może te chmury najmniej do mnie pasują, ale użyje już tej metafory........
a szlag z tym wszystkim i niech to piorun poprawi!!
czuję się beznadziejnie i beznadziejna! tak, to chyba najbardziej skondensowana myśl i stan, który opisuje całą moją chęć do narzekania. tzn. mogłabym się rozpisać, ale w zasadzie zastanawiam się po co? i tak to wszystko wszystkich g obchodzi, nie zrozumieją, a ja wszystkiego do końca ładnie, pięknie nie ogarnę. tak czy inaczej, z całym tym bajzlem zostaje sama i nikt mi nie pomoże.

16 grudnia 2011

obejrzała stary odcinek kuby wojewódzkiego z cezarym pazur, który mówił o swoim filmie. i w związku z tym, że kiedyś nawet myślałam, żeby obejrzeć ten film, zrobiłam to dzisiaj. i w zasadzie dawno tak nawet fajnego, polskiego filmu nie wiedziałam. pazura mówiąc o malaszyńskim, że kamera go kocha, miał trochę racji. troszeczkę dziwnie wpleciony wątek chęci zaistnienia nowego gangu na mieście, który niby nie pasuje dodaje jakby finezji? nigdy nie pisałam "recenzji filmu", ale na tyle mi się spodobał "weekend", że postanowiłam napisać o tym tutaj.

film cezarego pazury "weekend"

13 grudnia 2011

chyba ogarnęło mnie szaleństwo kupowania... książek. w ciągu 2 miesięcy kupiłam i zamówiłam przez internet z 13 książek, w tym zadziwiająco dużo albumów. mówiłam już, że zaczęło się od alfonsa muchy, ale tak naprawdę pierwszym alblum jaki kupiłam był za 9zł z rzeczypospolitej "hokusai". w poniedziałek kupiłam kolejny album z podobnym malarstwem (w tej samej księgarni na grodzkiej) "hiroshige". co dla mnie ciekawe w domu zorientowałam się, że to dwaj różni malarze ;p (trudność w odróżnieniu polegała na tym, że japońscy malarze w różnym okresie tworzenia zmieniali podpisy swoich dzieł.) siedząc przez tydzień w domciu, skusiłam się na "świat według clarksona", bo miało być śmiesznie. no i po przeczytaniu 1/3 wszystkich felietonów, w zasadzie jeszcze nie wybuchnęłam śmiechem. jest kilka rzeczy podchodzących pod śmieszne, ale brytyjski humor i ironia niestety nie doprowadzają mnie do parskania śmiechem, jak jest to napisane na okładce książki. w tym samym czasie zamówiłam jeszcze kolejne książki, ale o nich już mówiłam. nie wypowiem się dokładnie o nich, bo jeszcze ich dokładnie nie obejrzałam ani nawet nie zaczęłam czytać. mogę powiedzieć, że ta niebieskawa książka "alfons mucha" zawiera zarówno obrazy jak i rzeźby i fotografie; "secesja" w większości składa się z obrazów, a nie z opisu samej secesji. no i w tym tygodniu zamówiłam kolejne sześć książek, skuszona 5% rabatem i darmową przesyłką. z resztą, tą czarną książkę "art deco" i "alfonsa muche" chciałam już wcześniej "dokupić". drugie "art deco" skusiło mnie ceną i ilością stron, jednak dopiero po złożeniu zamówieniu zobaczyłam ją w matrasie o 4zł droższą;p. nie no myślę, że źle nie zrobiłam, bo jak zauważyłam w niej jest trochę opisu, więc może czegoś ciekawego się dowiem. wspomnienia o marku grechucie w zasadzie kupiłam dla mamy;D, a "bóg, życiorys i twórczość" jakoś tak już wcześniej o niej myślałam i ciekawy miała opis. no i została jeszcze jedna pozycja;p. "kiki van bethoven". ją zamówiłam bo jest to książka erica emmanuela schmitta, a ja mam wszystkie jego książki, ale przyznaje się bez bicia, że jeszcze nie wszystkie przeczytałam (ale o nich może kiedy indziej). jedynym wytłumaczeniem, a może marnym usprawiedliwieniem jest jeszcze to, że w listopadzie miałam imieniny, a w grudniu jest mikołaj i święta... . jednak doszłam dzisiaj do wniosku, że przydał by mi się szlaban na książki, bo mam sporo których jeszcze nie przeczytałam.... no dobra... bardzo dużo książek które nie przeczytałam.
c.d.n.

8 grudnia 2011

w związku z tym, że nie mam nic sensownego do powiedzenia (żeby nie zacząć marudzić) postanowiłam podzielić się, albo jakby kto woli, pochwalić się, albo jak wy to tam jeszcze chcecie, częścią mojej domowej biblioteczki. ograniczę się do tego co aktualnie kupiłam i przeglądam/ czytam.
nie wiem dlaczego ostatnio zaczęłam, tak jakby, interesować się sztuką. a chyba zaczęło się od niewinnego, czyjegoś opisu na gg. chodzi o to, że było umieszczone nazwisko alfons mucha. po czym okazało się, że są to obrazy, które już dawno temu mi się podobały, tylko nie wiedziałam kto jest autorem. po tej fascynacji nagle posiadam 3 albumy i mam ochotę kupić co najmniej jeszcze dwa. no dobra, a było to tak, że w empiku zauważyłam album muchy za 79 zł. potem obleciałam kilka księgarni w kielcach za poszukiwaniem innego albumu, który według matrasa miał mieć więcej arcydzieł. po stwierdzeniu, że wszędzie jest to samo, postanowiłam kupić ją tam gdzie ją widziałam na początku. w rezultacie, skończyło się to tym, że kupiłam tą drugą książkę w internecie ( z małymi turbulencjami, ale nie o tym ja chciałam), z jeszcze jednym albumem "secesja" i w zasadzie trochę zbędną książką z życiorysem cejrowskiego ;P ( tzn. chciałam ją kupić, ale nie aż tak bardzo:D ). po obejrzeniu nabytych albumów doszłam do wniosku, że jednak chcę jeszcze ten drugi album muchy ( bo jest tak jakby ładniejszy;p i ma kilka obrazów, których ten album nie ma) i album "art deco" z tej samej serii co "secesja". no i, jak by to ktoś powiedział, rozszalała się, bo kupiłam jeszcze album "magia m.c. eschera", do którego robiłam kilka podejść w matrasie :D. za kupieniem tam przemawiało to że kosztował 79 a nie 99 zł. i powiem szczerze, nie żałuję. jedynym minusem jest to, że w tym małym pokoiku nie mam jak go trzymać :D, żeby bardzo się nie zniszczył. książka zawiera niesamowite rysunki, szkice, obrazy i grafikę, a nawet fragmenty przemyśleń artysty. magia tych obrazów polega na wprowadzeniu w nie elementu matematyki, przestrzeni i dopasowania. to co sprawia, że te obrazy są niesamowite to to, że precyzja i wygląd nie są wspomagane przez technikę komputerową. gdzie w większości obrazów człowiek zachodzi w myśl "kurcze, ale jak to jest zrobione", "jaki trzeba mieć umysł, żeby na coś takiego wpaść i przenieść na płaszczyznę". wydaje mi się że artysta wyszedł troszeczkę poza ramy czasowe, w których żył i dlatego jest to przemawia na jego korzyść. z resztą czy tak właśnie nie jest w świecie malarstwa i sztuki?
c.d.n....

7 grudnia 2011


między niebem a ziemią
o krok od piekła

tuż przy policzku
przytula się drugi policzek

coś się rodzi
i coś zarazem umiera

przez braku doskonałości
ociera łzy szalikiem

prawdziwa muzyka płynie z serca
a nie z czarnego głośnika

tęsknić za miłością
której się nie chce i nie można znaleźć

patrząc i widząc
nie dostrzec i nie usłyszeć siebie

......

30 października 2011

to powiedzmy, że pierwszy miesiąc na mgr za mną i dodatkowo kilka mniej i bardziej zbędnych atrakcji.
nie będę się za nadto żalić, szczególnie na plan zajęć i na przedmioty, ale to nie zmienia faktu, że jedyna moja nadzieja... no może źle to ujęłam. miałam nadzieję, że z naszej licencjackiej czwórcy zostanie chociaż dwójca, a zostałam tak naprawdę sama. i na dodatek okazało się, że jestem w grupie 1012 a nie 1011, ale w tym przypadku to chyba nawet dobrze się składa. może nie będzie tak źle :D . z tego wszystkiego wypadało mi założyć facebooka, bo jednym z głównych powodów było właśnie to, że straciłam "wtyczkę fb", (tzn informatora, który na bieżąco mógłby mi mówić co tam ciekawego się dzieje ;P). no i jakoś jeszcze go nie pokochałam. najpierw miałam wątpliwości, a potem poczułam się jakbym wlazła w mrowisko. jednak prawda jest taka, że jak nie będzie mi już tak bardzo potrzebny zawsze mogę go usunąć .
kolejnym już nie związanym z uczelnią wątkiem jest to jak wygląda przesyłani mi coś przez eweline :D. jak wracałam do krakowa zapomniałam wziąć jednej rzeczy. mama zapytała się czy nie chcę, żeby coś przywiozła mi z domu ewelina do krakowa. no to nie wiele myśląc pomyślałam o tej rzeczy. no i efekt jest taki, że jak ewelina przyjechała na początku października do krakowa, ja zdążyłam być trzy trzy w domu i mama zdążyła raz do mnie przyjechać :D.
pomijając już zbędne marudzenie, przejdę do tego, że byłam z mamą na świetnym koncercie "c'est la vie" w teatrze im. juliusza słowackiego. i już po pierwszej części, którą był finał festiwalu piosenki studenckiej prowadzony przez zbigniewa zamochowskiego, stwierdziłyśmy z mamą, że nie żałujemy wydania 150 zł za bilet :P. było 10 finalistów, 10 piosenek plus dwie piosenki zaśpiewane przez dwóch zwycięzców. powiem nawet, że ta pierwsza część, chyba troszeczkę bardziej mi się podobała. drugą częścią był koncert z okazy 20 rocznicy śmierci andrzeja zauchy. tu już nie liczyłam tak skrupulatnie piosenek :D, ale każdy artysta zaśpiewał ok. trzy piosenki. tą część prowadził krzysztof piasecki, który był związany zawodowo z adrzejem zuchą ( o czym nie wiedziałam ;p). przypuszczam, że wysoka średnia wieku na sali była spowodowana wysokimi cenami biletów. choć przypuszczam również, że tego rodzaju muzyka nie jest zbyt popularna w niższym przedziale wiekowym :D, ale nie będę się nad tym teraz wywodzić :P. podsumuje to jednym zdanie: było fajnie i trzeba to powtórzyć.

1 października 2011

wpadłam na pomysł, żeby zrobić sobie wycieczkę do koleżanki. i powiem, że się udała. pochodziłyśmy po mieście, w którym mieszka, zwiedziłam korytarze jej szkoły, przycupnęłyśmy w fajnej kawiarni w rynku, zwiedziłam galerie :D, i wróciłam z powrotem. było miło, szkoda tylko, że tak rzadko się widujemy. ale w zasadzie nie o tym chciałam napisać. w związku z tym, że stwierdziłam, że im wcześniej wyruszę tym lepiej wstałam dzisiaj koło szóstej rano. i było mi dobrze :D. wstałam z przeświadczeniem, że nie jest ze mną tak źle, i że coś może jednak umiem. dostałam to wymarzone, szczęśliwe zakończenie i zaczynam tak jakby coś nowego. udało mi się zdać ten cholerny egzamin, zdążyłam oddać prace dyplomową, i co chyba najważniejsze udało mi się bez większego wysiłku obronić się i z lekkim stresikiem zdążyłam złożyć papiery na mgr. czuję się uskrzydlona, mam 2 DNI WAKACJI, no liczmy 4 bo zajęcia zaczynają się od środy ( pomijam fakt, że do jakiej grupy bym nie należała plan jest beznadziejny, a przedmioty... zapowiadają się... przerażająco, ale mam nadzieję, że nie będzie tak źle). czuję lekką dumę, tak coby nie popaść w zbyt duży nie zasłużony samozachwyt. udało mi się. jak to ktoś powiedział "renata zawsze spada na cztery łapy, jak kot". mam nadzieję, że dalej tak pozostanie i zrobię magistra :D (jak to mawiają mgr można gówno robić... i nieźle zarobić :D), że wszystko ułoży się dobrze, a najlepiej bardzo dobrze :D. a na razie niezmiernie cieszę się, że udało mi się zdać wszystko, napisać dobrą prace analityczną i obronić licencjat, oraz dostać się na mgr. wiem, powtarzam się, ale zazwyczaj mam kijowy humor, a to.., takie szczęście... naprawdę uskrzydla.

10 września 2011

Jeszcze za mną zatęsknisz!
Za moim śmiechem do łez,
za niebieskimi oczami,
za moimi gestami
i ruchami.
Jeszcze za mną zatęsknisz!
Za moim poirytowaniem,
za ciągłym dogryzaniem,
za wprowadzaniem w błąd
i jego wyprowadzaniem.
Jeszcze za mną zatęsknisz,
za razem spędzonym czasem
i za tym, że byłam.

9 września 2011

Grzegorz Turnau - Pejzaż bez ciebie

Grzegorz Turnau - Życia modele


zastanawiałam się co to za piosenka. gdy już doszłam do wniosku, że ją znam, przyszła mi na myśl kaśka n. potem jakoś mimochodem kaśka b, magda g. i skoro pomyślałam o już prawie wszystkich przyjaciółkach nie mogłam zapomnieć o ewelnie s. ale to nie zmienia faktu, że najbardziej pomyślałam o kaśce n, o jej "życiu" i "poszukiwaniach", dlatego pierwszy raz dedykuje komuś notkę. to dla ciebie ;p, żebyś w końcu znalazła tego co/kogo szukasz.

Grzegorz Turnau - 24 smutki

Grzegorz Turnau i Sebastian Karpiel Bulecka - Na plazach Zanzibaru

3 września 2011

cóż za ironia losu. rano trzeba wypić kawę, żeby wiedzieć co się czyta w durnych książkach, i żeby coś z nich wiedzieć. potem w zasadzie nie można zasnąć i siedzi się prawie do 4. potem śpi się, prawie do 11. i tak coraz bardziej ma się rozregulowany sen, nerwy i psychikę. w zasadzie nie byłoby w tym spaniu nic złego, gdyby nie te inne czynniki, które doprowadzają człowieka do skrajnej rozpaczy. ale gdyby się przyjrzeć, są to następstwa kolejnego błędnego koła. czyli wychodzi na to, że życie ciągle zatacza kręgi? możliwe, tylko że najtrudniej chyba jest wskoczyć na inny krąg, mniej błędny i mniej destruktywny.
najgorzej jest jednak wtedy, gdy człowiek nie potrafi poradzić sobie z nadmiarem uczuć, myśli, czynnościami do wykonania, nerwami do opanowania, z przyjmowaniem przyszłości i zostawianiem przeszłości za sobą. zaczyna zamykać się w sobie. nie trafiają do niego żadne argumenty. a co gorsza zaczyna coraz bardziej pogrążać się we "własnym smutku". aż w końcu albo się otrząśnie albo jeszcze bardziej zacznie robić głupoty.

27 sierpnia 2011

2009 III 01
Miłość nigdy nie zabraknie w Twoim sercu
jeśli w to uwierzysz, i nie zamkniesz drzwi
w swojej charyzmatycznej duszy.
Ona jest w Tobie,
krzyczy za każdym razem, kiedy o niej zapominasz,
kiedy starasz się ją zagłuszyć i nie usłyszeć.
Bez niej nie możesz żyć, bo świat staje się bez sensu,
bez barw i kształtów.
Zalewa Cię czarna rozpacz,bo stajesz się wrogiem dla samego siebie.
Zamykasz się w sobie i popadasz
w paranoje, w bezwład umysłowy i ciała.
Więc uwierz, bo wiara to ogromny krok do przodu.
Wiara pomaga przetrwać na tym świecie.
Jeśli jesteś na tak, to życie jest lepsze,
jeśli na nie to zawsze nie będzie
opłacać się wstawać z łóżka.

21 sierpnia 2011

serce do kieszeni muszę dziś wsadzić
głęboko, gdzieś w zakamarki przepastnej torby
albo plecaka, być może i walizki
muszę schować gdzieś serce które jest zbyt kobiece
zbyt emocjonalne
zbyt tęskniące
zbyt głupie i naiwne
zbyt marzycielskie aby dało sobie radę
trzeba gdzieś schować te głupie uczucia
i przestać myśleć o nieważnym

17 sierpnia 2011


Jesteś różowy krem na cieście,
I byłbym ciebie jadł,
O wiele częściej.
O ile zechcesz...

Jesteś jedyna w całym mieście.
Łaskawy zrządził los,
Że chciałaś mieć mnie,
W domu na jesień.

Jesteś o wiele lepszym wierszem,
Niż każdy który ja,
Rzetelnie sklecę,
Chcąc Cię uchwycić w tekście.

Pewne, nie zawsze będzie pięknie.
Ucieknę w którąś noc,
Lecz do póki jestem,
Nie broń mi mała,
Wierzyć, że,
Cały świat.
Nie jest wart,
Nie jest...

Nie broń mi mała,
Wierzyć, że,
Cały świat,
Nie jest wart,
Ciebie!

15 sierpnia 2011

kobieta zmiwnną jest


kobieta to skomplikowane stworzenie. potrafi mieć milion pomysłów, przeczuć, uczuć i Bóg wie jeszcze co. bywa tak, że powinna coś zrobić bo to jest stosunkowo bardzo ważna rzecz, ale ona jeszcze pranie wstawi, głowę umyje, zakupy zrobi, zje coś.... i tak dalej, tak dalej. a potem wieczorem jest wq...na, bo nie zrobiła tego co miała zrobić, a przynajmniej nie tak, jak powinno być zrobione.
najgorsze jest jednak chyba to, jak nie wie czego chce i zmienia się, to jak w kalejdoskopie. a to chce raz przysłowiowego księcia, a to stwierdza, że zostanie singielką i wszystko będzie miała w czterech literach, a to po prostu mężczyznę życia, który się nią zaopiekuje, a to że właściwie przy dobrych warunkach mogłaby zostać "czyjąś kurą domową", a to sex bombą, a to zwykłą szarą myszką, a to lwicą walczącą o swoje i przetrwanie, a to matką Teresą dla biednych "stworzonek", a to rozwrzeszczaną małą dziewczynką, a to wielką panią prezes, albo chociaż właścicielką malutkiego biznesu, który pozwoli jej na utrzymanie, albo po prostu zwykłym pracownikiem w jakiejś firmie... i tak właściwie część z tych postaci tkwi w jednej osobie, bo kobieta to dziwne stworzenie i na dodatek bardzo zmienne. ale gdyby nie to, to jakby wyglądał świat?

13 sierpnia 2011

Naucz mnie miłości.
Nie mogę, choć bym chciał.
Dlaczego nie możesz?
Bo uczę się jej dopiero teraz.
Tak?
Tak, i powinnaś o tym wiedzieć.
Tak? Dlaczego?
Głuptasie, uczę się dzięki tobie, z tobą, i dla ciebie.
Ojej! To co teraz będzie?
Będziemy uczyć się na własnych błędach.
Czyli jednak nauczysz mnie miłości?
Nie. To ona będzie uczyć nas.
Ale jak, skoro jej nie znamy?
Masz wyobraźnie?
Chyba tak?
Masz serce?
Wydaje mi się, że tak.
To jakiś punkt zaczepienia jest?
A ty?
Co ja?
Masz wyobraźnie, marzenia, serce…
Mam.
Wiesz co?
Co?
Myślę, że damy radę…

Choć to tylko puste słowa, nieistniejący dialog, ja wierzę, że nie będzie ze mną źle…

12 lipca 2011

jak oko niebieskie moje
tak serce na dłoniach twoich
martwe lecz żywe poniekąd
bo miłość goreje w duszach naszych
ciało do ciała lgnie bez umiaru
lecz to tylko marzenia niewinnej istoty

10 lipca 2011

Parnassus / The Imaginarium of Doctor Parnassus - trailer PL 2009/10


kolejne wow dla amerykańskiego kina. nie wiem co ci scenarzyści biorą, ale piszą nieźle pokręcone filmy. Parnassus jest dobrym tego przykładem. Brakuje mi słów do opisania, ponieważ jest nieźle pokręcony i nijak mi nie pasuje słofo "fajny". Tak. Słowo "pokręcony", "dziwny" i na dodatek długi w sam raz mi tu pasuje.

12 czerwca 2011

7 czerwca 2011

polowanie na deszcz

to fantastyczne mieć nareszcie nawet dobry humor, i trochę postrzelone zachowanie;D. dlatego za wszelką cenę chcę się tego uczepić i nie myśleć o tym, że coś może pójść nie tak. zawsze musi być jakieś alternatywne wyjście:p i koniec kropka.
....
tak naprawdę notka miała być o czymś innym, ale stwierdziłam że przynajmniej na razie nie będę się nad tym rozwodzić. za to powiem, że w związku z panującą pogodą urządzam sobie polowanie na deszcz. trochę mi to nie wychodzi, bo za bardzo wybrzydzam, ale wierzę, że mi się w końcu uda. ale o co chodzi? już tłumaczę. co prawda, większość z was "popuka się w czoło", mówi się trudno, ale mam "marzenie". "marzenie" to może za dużo powiedziane, ale chciałabym się wybrać na deszczowy spacer i zmoknąć do suchej nitki. tylko to musi być takie zmoknięcie, które nie będzie mi przeszkadzać, nie zmoknie mi nic oprócz tego co mam na sobie, buty których nie będzie mi żal, jak im deszcz zaszkodzi, i nic poza tym. czyli jednym słowem taki kontrolowane zmokniecie. ale chce uspokoić niektórych, mam bieżącą wodę w domu pod którą spokojnie mogę się umyć, i w przeciwieństwie to deszczu jest ciepła. wracając do "spaceru". zastanawiam się czy zacząć od końca czy od początku..., ale zacznę, jak to w zwyczaju bywa, od początku, no może prawie od początku. w zeszłą środę wracałam do domu, z torbą wypełnioną moimi ubraniami. gdy już dojeżdżałam na przystanek lunął deszcz. wysiadłam z autobusu i przez chwile stałam po zadaszonym przystankiem, zastanawiając się co mam zrobić. czekać aż deszcz minie? czy iść do domu w tych mało wygodnych butach do biegania (były na dosyć wysokim klinie) i pozwolić na to, żeby ubrania mi zmokły ( bo torba którą miałam w żadnym wypadku nie była przeciwdeszczowa)? zastanawia mnie co większość z was by zrobiła;P. i co ciekawe, chodzi mi po głowie, że osoba od której wracałam zrobiła by to samo ;D, tylko że może z innych powodów.
więc, jaka genialna mi myśl strzeliła do głowy? otóż stwierdziłam, że marzyłam żeby zmoknąć, no to mam okazje. no i zmokłam. do suchej nitki. i q połowa mojej szafy!! (oczywiście pragnę uspokoić, że ta połowa to tak na wyrost;D). byłam dosłownie CAŁA mokra. zastanawiałam się jak wejść do domu i za bardzo nie pomoczyć dywanu , bo woda mi się przelewała w butach . jak zawsze miałam mieszane uczucia, ale starałam się widzieć bardziej to, że nareszcie udało mi się zmoknąć, i to w miarę odpowiednim miejscu, bo to było przejście z przystanku do domu, a nie gdzieś w środku miasta. to co mnie irytowało, to fakt nieodpowiednich butów i tych mokrych, nieszczęsnych reszty ubrań w torbie. choć kolejnym powodem do zachwytu było to, że zeszyt (w mniejszej torbie, też mało odpornej na deszcz) był w zasadzie suchutki . kolejne, jak dla mnie "ekstremalne", wrażenie było to, jak od razu poszłam wziąć ciepły prysznic, a w głowie miałam program "pogromców mitów" i odcinek z tym że branie kąpieli w trakcie burzy może być niebezpieczne. pocieszałam się tym że w końcu jestem w bloku, ale to nie przeszkadzało żeby w łazience było słychać burze.
no i tym sposobem w piątek i dzisiaj (w poniedziałek) robiłam polowanie na deszcz, czyli kontrolowane moknięcie. tylko, że nie za bardzo mi to jak na razie wyszło, bo albo deszcz mi nie odpowiadał i robiłam coś w końcu innego, albo jak już nie mogłam "wytrzymać" i jednak zdecydowałam się na spacer, to deszcz przestawał padać i w zasadzie wracałam sucha. raz deszcz był za mały, dzisiaj był przez chwile za duży(miałam wrażenie że jest grad;]), ale stwierdziłam, że się z tym nie poddam. a wręcz stwierdziłam, że trzeba wymyślać sobie takie "stuknięte" marzenia, takie które w zasadzie są bardzo realne, bo jak się spełnią to trochę poprawiają humor, nawet jeśli miałoby to trwać zaledwie przez bardzo krótką chwilę.

27 maja 2011

2010 IV 29
Serce z kamienia
jak głaz nie wzruszone,
nie czułe na Twe westchnienia,
bo miłość jest mu nie znane.
Choćbyś się starał,
skały nie ruszysz;
ona tak dumna
i trwała
będzie stać
w swym uporze.
Trzeba by wiele lat
żmudnej pracy,
by wyżłobić w niej
chociaż namiastkę
uczucia.

14 maja 2011

przyjaźń, miłość, szczęście, uśmiech, sen, marzenie, życie, rodzina, podróże, troska, fantazje, ból, rozczarowanie, wyrozumiałość, sentymenty, pieniądze, kwiaty, słońce, chmury, deszcze, wiatr, chcę, dziecko, wagary, on, ona, oni, ono, my, wy, ja, ty, zaimki, przyimki, muzyka, piosenka, wiersz, melodia, ciastko, przysłowie, piernik, musztarda, obiad, kiełbaski, dom, grill, pepsi, m, litera, słowo, zdrada, blizny, serce, mózg, rozum, myśli, dusza, sumienie, kościół, człowieczeństwo, ludź, buźka, komputer, lody, gadu, internet, prasa, plotki, świat, zakupy, allegro, stolik, strugać, język, mitologia, humanizm, bluźnierstwo, kłamstwo, obłuda, brzuszek, główka, paluszek, wymówka, szkoła, uczelnia, problemy, radość, smutek, przecinek, przecinkować, słowotwórstwo, mizgać, lizać, podtekst, skojarzenia, rumieńce, policzki, usta, oczy, nos, okulary, soczewki, łzy, sok, pomarańcze, jabłko, owoce, warzywa, zdrowie, tarczyca, guz, siniak, plama, krew, parasolka, wampir, edward, zmierzch, film, wawel, smok, afera, polityka, królowie, państwo, księżniczka, baletnica, łabędź, czarny, kolor, brąz, bambo, wiersz, turnau, tuwim, bracka, kraków, warszawa, ulice, pałac, nauka, technika, muzeum, sława, gwiazda, niebo, kometa, badminton, słownik, matejko, malarz, stańczyk, zabawa, królestwo, obraz, rzeźba, czas, strata, minus, plus, telefon, komórka, fura, skóra, kowboj, twoje, reszta, monety, banknoty, portfel, podkowa, koń, zakopane, bryczka, grodzka, brama, florian, święty, jugosławia, judo, karate, walka, choroba, definicja, staropanieństwo, definiować, stwierdzać, sama, magia, pył, płatki, samochód, dokument, paszport, zagranica, wakacje, praca, bezrobocie, szef, komercja, constans, matematyka, fizyka, chemia, atomy, biologia, szpital, lekarz, klucz, znaleźć, głupek, facet, zaplątanie, kolano, zmiana, makijaż, make-up, kosmetyczka, masaż, relaks, odpoczynek, sobota, wycieczka, góry, karpaty, śnieżka, jeleń, zielone, żółte, słoneczne, cieple, miłe, wesołe, zabawne, kochane, miluścińskie, pluszowe, przytulaszcze, królik, żaba, kolacja, śniadanie, lunch, anglia, królowa, nienawiść, francja, paryż, europa, wojna, pokój, spokój, hałas, wiatrak, migrena, gorączka, sraczka, biegunka, kibel, ubikacja, łazienka, ręczniki, wc, suszarka, włosy, fryzura, fryzjer, szampon, głupota, kropka, ogier, obicie, guma, żucie, cukierek, ręka, pierścionek, zaręczyny, ślub, wesele, zaproszenie, odmowa, karta, pocztówka, znaczek, koperta, marka, lustro, firma, meble, pomieszczenie, kuchnia, zeszyt, przedmiot, branża, kostium, marynarka, karnawał, przebranie, maska, tusz, wszystko, nic, rzeczy, śnieg, bałwan, zima, lato, malowanie, przedpokój, babcia, dziadek, sznurówki, rower, kokardki, homo, lesba, gej, fobia, wrogość, pewność, trzydziestka, urodziny, wytrwałość, tajemnice, dorastanie, dojrzewanie, przeczucie, zmiana, lepsze, gorsze, super, kiepskie, ocena, stopień, skala, mapa, atlas, geografia, przyroda, grzyby, las, kleszcze, biedronki, mszyce, beznadziejne, bezsensu, bezsenność, łóżko, facjata, taras, balkon, barierka, płot, ogród, botanika, fotosynteza, chlorofil, geny, laptop, notebook, facebook, społeczność, publiczne, mydło, powidło, dżem, zespół, solówka, koniec, początek, środek, lampa, żarówka, latarka, bateria, coś, nicość, czerń, biel, kartka, rysunek, malunek, ołówek, długopis, pióro, pismo, bazgranie, mazania, ścieranie, zdzieranie, prasowanie, pranie, sprzątanie, zmywanie, wycieranie, odkurzanie, maluszek, okruszek, bajka, filemon, lemoniada, kot, pies, mysz, krowa, mleko, ser.

KAZAKY - LOVE


zastanawiam się jaki dać tu komentarz, bo ino mnie to ni ziębi i ni to mnie nie grzeje ;P . może tak tylko oko jest na czym zawiesić, bez żadnych fajerwerków.

11 maja 2011

po prostu wow! po części już wiem za co natalie portman dostała oskara. niesamowity film. koszmary fantastycznie zacierają się z rzeczywistością, tak że już nie wiadomo co jest prawdą ;p. już od dawna tak film nie trzymał mnie w napięciu;p

9 maja 2011

niby nic się nie stało... niby podjęło się decyzje, która wydawała się najlepsza... a jednak coś nieodwołalnie szlag trafił! i choć w gruncie rzeczy, wybrano najlepsze rozwiązanie, to jednak coś w tym wszystkim nie pasuje, czegoś brakuje, i coś nie tak się zmieniło, jak to sobie wyobrażaliśmy. ale jeśli odczuwamy "ból", "smutek", "niepokój" czy "cierpienie" to może jednak nie jest z nami tak źle i mamy w sobie coś z człowieka? z człowieka rozumnego, posiadającego duszę, wrażliwość, sumienie i uczucia. no bo przecież nie możemy zakładać, że są to objawy masochizmy albo choroby na tle nerwowym. nikt o zdrowym rozsądku i sumieniu nie zadaje sobie i innym ludziom "bólu" i "cierpienia", ale jednak czasami trzeba coś zrobić, żeby nie stać się jeszcze większym masochistą, który doprowadzi nas w końcu do totalnej zguby. podobno "proste złamania leczą się najłatwiej"... jednak ile to może potrwać? dzień? 2 dni? tydzień? kilka tygodni? kilka miesięcy? no mam nadzieje, że nie kilka lat? to nie ważne ile, nie ważne czy samemu się z tym uporało. ważne, żeby skutecznie pozbyć się "niepokoju ducha". trzeba przyzwyczaić się do tego, co z trudem jesteśmy w stanie zaakceptować i wbić w swoje "ramy normalności", przy okazji nie zadając jeszcze większego "cierpienia".
najgorsze w tym wszystkim jest to, gdy podjęte decyzje wywołują mniejszą bądź większą lawinę konsekwencji. konsekwencji, które jeszcze bardziej utrudniają przejście do porządku dziennego po wykonanym manewrze. jednak jakieś konsekwencje muszą być, bo gdyby ich nie było to równie dobrze, można byłoby w ogóle nie podejmować żadnego wysiłku. a to nie byłoby wskazane, gdy jest coś nie tak.
życie jest... w życiu trzeba podejmować decyzje, które nie zawsze uszczęśliwią wszystkich, i nie zawsze przynoszą od razu oczekiwany rezultat. jednak trzeba spróbować, żeby nie żałować, że coś nam uciekło z przed nos...

8 maja 2011


za piękniście to mi to nie wyszło, ale mogłam to jedynie stworzyć w paint'cie. obrazek jest marną próbą podzielania się moim pomysłem na łóżko z półka, wysuwanymi szafkami nocnymi oraz skrzyniami na pościel ;p.

27 kwietnia 2011

Tron: Legacy Final Trailer


podobno nie powala, ale jednak mnie przypadł do gustu, pomimo niewyrafinowanej muzyce i bez przytłaczających efektów specjalnych:)

21 kwietnia 2011

;)
za górami, za lasami.... tak zwykle zaczynano bajkę, choć nie wiadomo czemu.moją bajkę opowiem dzisiaj, ale to nie będzie zwykła bajka, lecz wyrwana kartka z kalendarza. zaczęłam podążać za swoją bajką. spotkałam po drodze mamę i poinformowałam ją, że idę na spacer. więc z słuchawkami na uszach, delektując się muzyką ruszyłam przed siebie, bez większych celów i zamierzeń. załatwiwszy przy okazji jedną spraw i ruszyłam na tak zwane stare śmieci. i tu zaczyna się cała moja bajka, którą stwarza mój umysł. wracają wspomnienia, jak nie poukładane sceny w filmie. przychodnia, którą odwiedzałam będąc małym, chorym berbeciem stała się niepubliczna. i tu wspomnienie nr1: z opowieści mamy, gdy tylko tata wyjeżdżał w delegacje ja zaczynałam chorować. podobno raz dostałam bardzo wysokiej gorączki, i zanim mama zniosła wózek, dziadek biegiem zaniósł mnie do przychodni, i przyjęli mnie bardzo szybko. wspomnienie nr2 to takie, że będąc w klasie, i tu dokładnie nie pamiętam w której, w każdym bądź razie gdzieś w 1-3, po feriach świątecznych (wtedy chyba były dłuższe, bo nie kończyły się z 2 stycznia tylko chyba z 5) dostałam jakiegoś bąbelka czy jakoś tak, na brzuszku, który mnie chyba musiał swędzieć, tak czy siak poszłyśmy do lekarza, czekamy normalnie w poczekalni, wchodzimy do lekarza, i co się okazuje? że to nie tylko jeden bąbelek, ale cała wysypka, która powoduje diagnozę: ospa. pamięta, że musiałam się smarować fioletowym lekiem, że mama zastanawiała się czy przez to że nie byłam w izolatce tylko w poczekalni nie zaraziłam dodatkowo kogoś tą ospą(ale czy tak czy tak, z tego co pamiętam nie byłam jedyną osobą w tym czasie chorującą na ospę, i że długo miałam bliznę po tym rozdrapanym pierwszym bąbelku. i tym sposobem chorowałam 3 tygodnie i załapałam się od razu na ferie zimowe. opowieść nr3, którą pamiętam jak przez mgłę, więc może być przerysowana, nadal jest związana z chorobami, gdyż pięknego dnia (chyba już dawno po ospie) dostałam jakiejś wysypki, i znowu przychodnia, ale tym razem izolatka. skończyło się na "alergii" i kąpieli w herbacie rumiankowej. o i tu jeszcze jedna, kolejne wspomnienie (nr4), które mama mi opowiadał, bo ja pamiętam tylko to, że jeszcze jeździła samochodem (za kierownicą), i to żółtym maluchem. a więc, jak byłam malutka, byłam chora na różyczkę, i jeździłyśmy na zastrzyki do szpitala, chyba z penicyliny, czy jakoś tak, które musiał robić sam lekarz, a nie pielęgniarka. to chyba tyle jeśli chodzi o moje wspomnienia z przychodnią i z chorobami, no może jeszcze jedno co mi przyszło do głowy to to, że zaliczałam też wizyty domowe, jak i w naszym mieszkaniu, jak i w mieszkaniu (domu) lekarza. kolejny przystanek to świetlica miejska, gdzie byłam 2 razy na półkoloniach. tu tylko dwie opowieści. nr1: wycieczka na lipowe pole, na jazdę konną gdzie zawozili nas więźniarką policyjną, a w niej taki ukrop, że do sauny już nie trzeba było chodzić. tylko raz udało mi się siedzieć z przodu. n2: wyśmianie mojego sposobu tańczenia, co miało znaczny wpływ na późniejszą moją samoocenę i niechęć do tańczenia.z tyłu budynku był fotograf, do którego zawsze chodziłam z mamą aby wywołać zdjęcia, a było ich na pewno dużo, bo mama lubiła robić zdjęcia i sporo jeździliśmy na wycieczki. po komunii, dostałam tam etui na swój mowy aparat. idąc dalej, tą samą ulicą, mijam z dala moje jedno przedszkole, które nazywałam "dużym", a potem drugie, "małe". historia opiera się, również na opowiadaniach mamy. a więc na początku chodziłam do "małego" przedszkola nr7 przy podstawówce, przy ul zielnej, ale pięknego dnia, rozryczałam się i powiedziałam, że nie pójdę do tego przedszkola!, bo podobno jakiś chłopiec mnie uderzył, (ale z tego co ja pamiętam to przedszkole w ogóle mi się nie podobało). więc zostałam przepisana do "dużego" przedszkola nr6, przy ul kossaka. tam też nie odbyło się bez płaczu. w związku z tym, że rodzice chodzili do pracy na siódmą, mama mnie bardzo wcześnie budziła, ubierała, i często gęsto zanosiła do przedszkola. a ja w ryk i w płacz, aż sprzątaczki i nauczycielki musiały mnie uciszać (pocieszać). miałam o tylko komfort w płaczu, że byłam zawsze w przedszkolu pierwsza, a potem jak inne dzieci przychodziły i zdarzało im się płakać długo, ja udawałam zuch i mówiłam sobie, że ja tak długo nie płacze. do przedszkola chodziłam przez 4 lata, i w tym czasie nazbierało się trochę wspomnień. nr1 z opowieści to taki, że czasami udawało mi się sterroryzować mamę, żebym nie szła do przedszkola. w jaki? po drodze, zawsze mijałyśmy pętle z autobusami, i czasami mi się udało pojechać do babci, która mieszka bardzo blisko miejsca pracy mojej mamy. inna opowieść, która często przychodzi mi do głowy to taka, że twarz pewnego maciusia wylądowała na podwieczorku, w zupie mlecznej. druga to taka opowieść, że młodszy brat owego maciusia, poszedł sam do domu, bo myślał, że rodzice po niego przyszli, a wychowawczynie potem po nocach nie mogły spać. za to ja podobno zwymiotowałam, bo jak szłam pierwszy raz do przedszkola mama dała mi rano śniadanie, a potem w jadłam przedszkolu, no i na mój malutki brzuszek było tego za dużo; od tej pory jadłam tylko razem z innymi dziećmi. kolejna wspomnienie, to to że czasami siadałam na krzesełku na korytarzu, i byłam dyżurnym, który wołał inne dziecko jak przyszli jego rodzice. pamiętam też gimnastykę, pochwały za to, że ładnie składam ubranko (a w domu miałam zawsze bałagan), angielski z mamą karinki, a potem angielski z panią, która okazała się koleżanką mojej mamy z lat szkolnych, przedstawienie "magika", który zrobił ładną palemkę z papieru; ciągłe upominanie, że przy kolorowaniu nie powinnam wychodzić poza linie, oglądanie domowego przedszkola, słuchanie bajki, przy której usnęła dorotka, wycieczki do różnych miejsc pracy, między innymi na kolej, gdzie przechodziliśmy wiaduktem, na którym strasznie się bałam (bo mam lęk wysokości), że spadnę (ale że byłam "skrytym" pod tym względem dzieckiem, przemilczałam to udając zucha), przydeptanie mojego paluszka u rączki przez niesfornego bartusia, fluoryzacja ząbków, śmianie się z mojego nazwiska przez młodszego radusia (a sam ma wcale nie lepsze) i oczywiście nigdy nie zapomnę jak kazali najpierw założyć buty, a potem cała resztę (sweter, czapkę, szalik, kurtkę), a ja się zastanawiałam, jak założyć ocieplane (czerwone) spodenki jak mam już założone buciki, albo kombinezon? nie zapomnę również miłej pani zosi (pomocy kuchennej i sprzątaczki) o raz, tego że obie wychowawczynie w zerówce miały na imię ela (jedna z nich również miała żółtego malucha). o! nie mogę zapomnieć jeszcze o wiktorku, który wyróżniał się z pośród wszystkich dzieci, bo zawsze towarzyszył mu dziadek, rzadko tam też bywał. przyniósł mnóstwo zabawek do przedszkola, które z tego co pamiętam tam zostawił. ale moja historia z wiktorem nie kończy się na przedszkolu, ale to trochę później. o! jeszcze podobno nie lubiłam chodzić w czerwonych rajstopkach, bo dzieci się ze mnie śmiały, że mam nogi bociana. w opowieściach o przedszkolu mogłabym prawdopodobnie jeszcze coś napisać, typu "że nie było mi w nim w cale tak źle" i dalej wspominać, ale skończę opowieścią o tym, że wyszłam kiedyś na rozpuszczonego bachora, który bije swoją mamę na ulicy. no może tu trochę się obronię i obiorę to w słowa, że szarpałam swoją mamę jak nie było coś po mojej myśli, jak czegoś nie dostałam. a więc pewna karolinka, przy okazji dnia Matki naskarżyłam na mnie pani przy całej grupie, "że biję mamę" (ale jaką krzywdę może zrobić kilkuletnie dziecko;-( ?). dostałam "małą reprymendę", zawstydziłam się strasznie, ale nie pamiętam żebym płakał, i od tej pory byłam potulnym, grzecznym dzieckiem, które się już nie szarpało. (jak opowiedział to ostatnio mamie, to powiedziała, że nie pamięta czegoś takiego). kolejny przystanek bajki to zielna 29, szkoła podstawowa nr 7 im. obrońców westerplatte. tam nie było mi już tak "różowo" jak w przedszkolu... najbardziej co mnie boli w tej chwili, w tej opowieści to to, że często słyszałam, że jestem "złodziejką koleżanek", i to że nie powinno się ze mną kolegować. a byłam zawszy grzecznym, spokojnym, cichym dzieckiem, które nie potrafiło kłamać (z resztą do tej pory), chciało odrobiny "ciepła" ze strony rówieśników; nawet już nie wielkich przyjaźni, na wieczność, ale koleżanki(kolegi) z którą można pogadać, siedzieć w ławce, spędzić przerwę, "podzielić się kredkami". niestety z tym było baaaaaaaaaaaaardzo różnie, czasami z górki, a czasami pod bardzo stromą górkę. nie było mi w niej tak "różowo" jak w przedszkolu. jak każde dziecko, nie mogłam się doczekać kiedy pójdę do szkoły; a potem ,jak większość polskich dzieci, zaczęłam "nienawidzić" (no może za ostre słowo, ale jednak idealnie mi tu pasuje) szkoły. nigdy nie byłam prymusem, a tym bardziej kujonem. nie "kręciło" mnie zdobywanie nowej wiedzy, szczególnie takiej, która w ogóle nie przyda mi się w życiu. do tej pory mam problem z systematycznością i zasiadaniem do nauki. ale nie o tym chciałam pisać. moje wspomnienia ze szkołą podstawową można podzielić na te bardziej i mniej przyjemne; na te od klasy 1-3, gdzie życie jeszcze nie było tak bardzo skomplikowane; i na te w klasie 4-6, gdzie już tak "zajebiście" fajnie nie było; na szczęście jakoś dało się to przeżyć bez większych problemów. na początku mojej szkolnej przygody kumplowałam się z kaśką j, którą znałam z przedszkola , ale potem przez resztę szkoły, to z kim się kumpluję, coraz mniej zależało ode mnie. bardziej od tego kto się z kim "pokłócił", kto chciał "coś zmienić", i czy było komuś mniej czy bardzie "po drodze" ze mną wracać do domu. może narzekam, ale tak było. większość klasy wyglądała tak, jak by miała swojego kumpla na dobre i na złe, była mniej lub bardziej podzielona na małe grupki. a ja? a ja wolny strzelec, który w sumie do nikogo nie jest przypisany. co za tym szło? miałam taki w miarę kontakt może z 80% klasy, czyli może nie tak źle, ale nikt "na stałe". w tych 20% jak dobrze pamiętam najwięcej jest chłopaków i chyba ze 2-3 dziewczyny, które po prostu... nie to żebym ich nie lubiła, ale nie były w "moim typie". dlaczego? bo wydawały mi się zbyt zimne w stosunku do mnie. klasa liczyła ze 26 osób, gdzie było nas chyba tak w miarę po równo (no może ze 2 dziewczyny więcej). a ja w ławce siedziałam z większością dziewczyn i chyba ze trzema chłopakami przez 6 lat. przez 6 lat odwiedziłam prawdopodobnie więcej niż połowę ludzi z klasy, bardziej lub mniej zażyle (czyli jednorazowo, urodzinowo, lekcyjnie, wizytowo, na chwilunie). co ciekawe, wspomnienia z karolem (który mieszkał w tym samym bloku co ja) i z wiktorem ( jego mama pracuje w tym samy zakładzie co moja) wcale źle nie wspominam, tyle szkoda, że to kumplowanie nie mało większej racji bytu, i że tak naprawdę skończyło się w klasach 1-3 jak i nie w krótszym czasie. jak karol zachowywał się jako tako, to wiktorowi po pierwszej klasie zupełnie się "odwidziałam", ale wiktor jest na tyle "oryginalnym" człowiekiem, że nie wzbudzało to we mnie jakichkolwiek odczuć. ciekawe anegdotki związane z chłopakami w podstawówce? kojarzę ze 5. nr1: po przeczytaniu w czwartej klasie fragmentu anielki, adrian wskakuje na krzesło i krzyczy:" proszę pani! proszę pani! wiktor rzyga". nr 2. emil siąpie nosem, pani od matematyki pyta się czy ma ktoś pożyczyć mu chusteczkę. otrzymuje ją do kaśka n, ten wychodzi, wraca, i oddaje wysmarkaną. nr3 jest bardziej rozgrywana w mojej głowie, bo chodzi tu o karola, któremu pani w 2 albo w 3 klasie jako pierwszemu pozwoliła pisać w zeszycie w jedną, a nie w trzy linie; a mnie nie, a bazgrał o wiele gorzej ode mnie (uważałam, że było to spowodowane tym że był jednym z "wybitniejszych" uczniów i umiał czytać już w przedszkolu). nr4 również dotycz bezpośrednio mnie, bo pięknego zimowego dnia, chłopaki rzucali śnieżkami w dziewczyny, za to ja byłam tą w którą się nie rzuca, i to jeszcze "o! renata." adriana to już w ogóle, było takie... obojętne na moje istnienie;>, ale w sumie z dwojga złego nie dostałam śnieżką... (przypomniały mi się zakręcone sznurówki wiktora, których nie trzeba było wiązać). (nr5 pamiętam jak przez mgłę, że pewna zbulwersowana mama przyszła do katechetki z pretensjami, że jak można powiedzieć do dzieci, że powyrywa im się nogi z tyłka, czy jakoś tak, a potem katechetka nam się tłumaczyła, że wszystkiego nie bierze się w dosłownym znaczeniu.) o! nie mogę zapomnieć o krzysiu, z którym siedziałam na niemieckim, i mi podpowiadał, i za pewne dzięki niemu miałam trochę wyższą ocenę (dziękuję;-) )(krzyś należał razem z emilem do tych uczniów, którzy kochają wiedzę, i często się śmiali, że są "encyklopediami") . przypomniało mi się jeszcze jak to robiliśmy sałatki na technice, a potem przez nie uwagę michał miał cały buraczkowy plecak razem z zawartością... puki pamiętam, przypomniałam mi się historia, jak jadłam rano kanapkę z dżemem i upadła mi na spodnie. nic nie byłoby w tym szczególnego, gdybym nie fakt, że w domu nie zauważyłam plamy, i poszłam w tych spodniach do szkoły. dopiero pod koniec lekcji, chyba martyna ł, w łazience powiedziałam mi że mam brudne spodnie... co do dziewczyn... tu też było baaaardzo różnie. w ławce w ogóle chyba nie siedziałam tylko z dwoma (no może z trzema, czterema) dziewczynami, i to nie na pewno. w każdym bądź razie, u większości byłam chociaż raz w domu, z większością siedziałam w ławce, i z większością rozmawiałam przynajmniej kilka razy;-D, szczególnie jak je odprowadzałam do domu ( i tu ciekawe; zawsze to ja byłam odprowadzającą; nigdy mnie nikt nie odprowadził. waszym argumentem jest tylko to, że ja zawsze idę dalej, niż wy, więc większość przypadków po prostu miałam bardziej lub mniej po drodze). z resztą chyba, gdyby nie to odprowadzanie nie miałabym tyle okazji do rozmowy... z kim byłam tak najbardziej, najbardziej zżyta? to trudne pytanie. "dużo" łączyło mnie z dwoma kaśkami, z nimi chyba najwięcej siedziałam w ławce, kilka razy byłam u nich w domu (czyli spotkanie poza lekcjami), i bywałam razem z nimi na przerwach, a nawet w sklepie po drugiej stronie ulicy, co ogólnie było zabronione. pragnę dodać, że oba "zżycia" się ze sobą nie łączą, więc albo jedna, albo druga, zależy której co się uwidziało;-). co jeszcze mogę dodać w tym temacie? bardzo dobrze rozmawiało mi się z patrycją i natalią, oraz małgosią, beatą, dagmarą, z martyną k, martyną ł, dorotą.. za to najwięcej "mrozu" chyba odczuwałam ze strony mileny i baśki, ale nie można mieć wszystkiego;-). bądź co bądź, prawie każda na każdą coś mówiła, a ja się od tego powstrzymywałam. prawie z każdą rozmawiałam jak jej było to bardziej lub mniej na rękę, i akurat tak się składało. czy mam do tego wszystkiego żal? patrząc po latach... nie wiem. z jednej strony, żałuje, że nie miałam takiej kumpeli, którą w 200% mogłabym nazwać "przyjaciele"; a z drugiej strony to dobrze, że nie było jeszcze gorzej, i że jakoś dało się przeżyć tą podstawówkę, gorzej lepiej, ale jakoś to było. jakieś anegdoty z dziewczynami? hmm.. tu może być trudniejsza sprawa. nr1. to taka, że kiedyś mama odprowadziła mnie do kaśki n, i była taaaka ulewa, że obie (z mamą) w sumie byłyśmy mokre do suchej nitki. mama miała jeszcze o tyle gorzej, że wracała od razu do domu. a wbrew pozorom nie było to tak daleko. nr2 to to, że baśka zdenerwowała mnie bardzo, mówiąc mi że mam duże stopy (q! jak się jest kurduplem, niższym ode mnie to nic dziwnego, że się ma małe nogi!). nr3 to nie komfortowa sytuacja stworzona przy problem z oddawanie zeszytów biance, której nie było w domu, ale jakoś w końcu ten problem był rozwiązany, gorzej lepiej ale rozwiązany nr4 to jak małgosia przyszła do mnie i zdziwiła mnie tym, że nigdy nie słyszała i nie jadła migdałów. ta sama małgosia w klasach 4-6 tak się znalazła nie w odpowiednim miejscu, że w skutek tego miała wstrząs mózgu. więcej anegdot związanych bezpośrednio z dziewczynami nie pamiętam, choć może... a! nie....za to jest anegdota związana z cała klasą. w klasie chyba 6 (bo jakoś 5 mi nie pasuje) moja genialna klasa chciała zwiać z ostatniej religii w dzień wagarowicza. dokładnie nie pamiętam kto i ile osób, ale było ich dużo, i co poniektórzy pewnie by się tego wypierali jakbym wskazała kto, ale nie oto chodzi. akcja jest o tyle śmieszna, że stchórzyli będąc już na dworze. dlaczego? bo akurat wychodziła nasza wychowawczyni (a ona pewnie wtedy niczego nie podejrzewała), skończyło się tym, że gdy wrócili, musieli powiedzieć (albo napisać, bo tego akurat nie pamiętam) z drogęi krzyżową albo coś koło tego. a ci którzy nie podjęli ucieczki nie musieli ( nie skromnie powiem, że ja nie musiałam, ale umiałam)...pozostałe historyjki dotyczą raczej tylko mnie. byłam na wszystkich wycieczkach klasowych i dyskotekach (i nie wiem jakim cudem w większości przedstawieniach brałam udział), zorganizowanych w podstawówce. pamiętam jak na pierwszą wycieczkę klasową do warszawy nie dostałam pieniędzy, bo chyba nie była zauważona taka potrzeba, ale odprowadzając mnie, mama powiedziała to wychowawczyni, która obiecała mi najwyżej pożyczyć, jak bym chciała coś kupić. było to popiersie chopina, którego mam nadal, pomimo że raz zleciał i obtrącił mu się bardzo delikatnie nos. na innym rajdzie, znowu miałam walkmana i na okrągło słuchałam i puszczałam tylko komu się da jedną z fajniejszych piosenek andrzeja zauchy. na kolejnej wycieczce, chyba do sandomierza, miałam zrobić grupowe zdjęcie, a potem je "sprzedać" ludziom z klasy, ale to był pierwszy i ostatni raz, bo miałam więcej z tym problemu niż to było warte. na innej znowu wycieczce zrobiłam strasznie dużo zdjęć, i jak chciałam jeszcze zrobić to okazało się że klisza się skończyła, a była to moja druga 36 klatkowa. a na kuligu, który ciągnął traktor przejechałam buzią po ścieżce, ale nic mi się nie stało. za to odbyło się dla mnie ciekawe zjawisko, ponieważ miałam kolczyki "gwoździe" w uszach i gdy już przeżyłam pierwszy kontakt z ziemią, zauważyłam, że nie mam zatyczki do kolczyka. a co się później okazało? kolczyk caały dzień wytrwał w moim uchu bez niej, nawet ten pierwszy kontakt z glebą, bo zatyczka znalazła się u mnie w pokoju na dywanie. w kazimierzu za to się olejkiem waniliowym smarowaliśmy, żeby komary nie cięły. pamiętam 2 bale przebierańców, które również będę wspominać. nr1. jest to bal, który był w klasie 1-3, gdzie chciałam się przebrać za muchomorka. i byłam... i muchomorkiem i śnieżynką na jednym balu. mój kochany dziadek, dał pomysł żeby zrobić prawdziwy kapelusz muchomorka. nie to, że tylko czerwony stożek z białymi kropkami na gumce. nie! miałam kapelusz zrobiony z czerwonego stożka z białymi kropkami, i z podklejoną drugą warstwą brystolu odpowiednio powyginanego, który imitował blaszki grzybka, i to wszystko na takiej papierowej opasce, do tego miałam zrobioną taką narzucajkę, która imitował prawdziwy kołnierz muchomora. (kurcze nie wiem jak to wszystko opisać, ale wierze w waszą wyobraźnie). ta narzucajka była tak zrobiona, że gdy już było mi strasznie nie wygodnie w kapelusiku, gdzie tam w kapelusiku, w kapeluszu, mogłam z narzucajki zrobić spódniczkę i być śnieżynką. ot cała magia przebierania się, za to kapeluszem zachwycali się wszyscy, a szczególnie rodzice innych dzieci;-P. za to drugi bal przebierańców (nr2), w klasie 4-6 "przeciągnął" mi się na drugi dzień ;-D. jak to możliwe, i to w podstawówce? a no tak, że przebrałam się za śpiocha. miałam uszytą szlafmyce (taką stożkową czapeczkę) i do tego jedna z moich piżam. niby nic specjalnego, gdyby nie makijaż. w związku z tym, że śpioch kojarzył mi się z podkrążonymi oczami, miałam je stosownie umalowane. i tu po balu, łot problem się zrobił, bo oczy miałam pomalowane szminką, która nie chciała się zmyć i na drugi dzień musiałam się katechetce tłumaczyć co mi się stało;-D. inna historyjka jest związana z tym, że na dzień dziecka był organizowany dzień sportu, i gdy niczego nie świadoma poszłam do szkoły, na ten dzień sportu, okazało się że mam w nim startować, a struj miałam pożyczony, jak dobrze pamiętam, od kaśki j. zdarzyło się też tak, że chyba poryczałam się przez moją wychowawczynie w 6 klasie. a miałam czym się, według mnie, zdenerwować. w podstawówce, chodziłam na obiady, potem, że te obiady to były w sumie wyścigi, które można było jeść tylko na 2 przerwach (!), to jadłam je, albo nie, albo samą zupę. można było też je kupować na wynos, trochę droższe, ale można było. więc kochane dziecko zaproponowało to rodzicom, którzy na tym skorzystali, bo im posiłek przynosiłam do domu. no i tu wracając to sprawy. zdenerwowałam się, bo w 6 klasie mieliśmy po lekcjach iść "zwiedzać" gimnazjum, a ja chciałam się zwolnić i zanieść ten obiad tacie do roboty, bo do dom już odpadał, bo był gdzie indziej. no i kochana wychowawczyni powiedziała, że mnie nie zwolni, a jak się skończyły lekcje zdziwiła się że nie poszłam (q!!!) no i musiałam lecieć z tym wszystkim do gim, bo taty chyba już nie było, poza tym było już późno, a w szkole tego nie zostawię bo była mi potem zupełnie nie po drodze. przypomniała mi się, że w klasie 1-3 nie pozwalano nam chodzić na wyższe piętra, i mieliśmy do dyspozycji na przerwie tylko jedno piętro, że się chodziło po takim jakby murku we wnęce przy schodach, i że w pierwszej klasie był taki norbercik, który był strasznie niegrzeczny i po pasowaniu na ucznia zmienił szkołę, jak dobrze pamiętam bił mnie bo nie umiał inaczej okazać sympatii;-p. pamiętam również jak w 3 klasie wylądowałam przez przypadek w męskim kiblu, bo chciałam się przebrać na wf. a stało się to dlatego, że myślałam, że w jednym pionie są damskie toalety. a było inaczej. tam gdzie była na parterze damska, na pierwszym i drugim piętrze było męska, i na odwrót. nie zapomnę również tego jak miałam problem zaliczeniem historii, którą udało mi się poprawić na 3, i jak z polskiego dostałam na koniec 3 tylko dlatego, że nie umiałam skłamać, że nie przeczytałam lektury, jak w mirę dobrze radziłam sobie z matematyką, jak lubiłam plastykę i gdy tylko pani oznajmiła nam swoje zdziwienie, że nikt nie przynosi swoich dodatkowych prac, ja postanowiłam to nadrobiłam i miałam jedyną celującą ocenę na koniec podstawówki właśnie z plastyki. również właśnie w podstawówce byłam pierwszy raz na pogrzebie, ale to już tak na marginesie. prawdopodobnie, tak samo jak z przedszkolem, mogłabym coś jeszcze wygrzebać z za górami, za lasami.... tak zwykle zaczynano bajkę, choć nie wiadomo czemu. moją bajkę opowiem dzisiaj, ale to nie będzie zwykła bajka, lecz wyrwana kartka z kalendarza. piękny, ciepły dzień, poranek jak każdy inny, potem spotkanie z superkumpelą eweliną (takich przyjaciół szuka się ze świecą), ale nie oto chodzi w tej bajce. gdy zostałyśmy się o 15 i każda poszła w swoją stronę, ja powoli zaczęłam podążać za swoją bajką. spotkałam po drodze mamę i poinformowałam ją, że idę na spacer. więc z słuchawkami na uszach, delektując się muzyką ruszyłam przed siebie, bez większych celów i zamierzeń. załatwiwszy przy okazji jedną spraw i ruszyłam na tak zwane stare śmieci. i tu zaczyna się cała moja bajka, którą stwarza mój umysł. wracają wspomnienia, jak nie poukładane sceny w filmie. przychodnia, którą odwiedzałam będąc małym, chorym berbeciem stała się niepubliczna. i tu wspomnienie nr1: z opowieści mamy, gdy tylko tata wyjeżdżał w delegacje ja zaczynałam chorować. podobno raz dostałam bardzo wysokiej gorączki, i zanim mama zniosła wózek, dziadek biegiem zaniósł mnie do przychodni, i przyjęli mnie bardzo szybko. wspomnienie nr2 to takie, że będąc w klasie, i tu dokładnie nie pamiętam w której, w każdym bądź razie gdzieś w 1-3, po feriach świątecznych (wtedy chyba były dłuższe, bo nie kończyły się z 2 stycznia tylko chyba z 5) dostałam jakiegoś bąbelka czy jakoś tak, na brzuszku, który mnie chyba musiał swędzieć, tak czy siak poszłyśmy do lekarza, czekamy normalnie w poczekalni, wchodzimy do lekarza, i co się okazuje? że to nie tylko jeden bąbelek, ale cała wysypka, która powoduje diagnozę: ospa. pamięta, że musiałam się smarować fioletowym lekiem, że mama zastanawiała się czy przez to że nie byłam w izolatce tylko w poczekalni nie zaraziłam dodatkowo kogoś tą ospą(ale czy tak czy tak, z tego co pamiętam nie byłam jedyną osobą w tym czasie chorującą na ospę, i że długo miałam bliznę po tym rozdrapanym pierwszym bąbelku. i tym sposobem chorowałam 3 tygodnie i załapałam się od razu na ferie zimowe. opowieść nr3, którą pamiętam jak przez mgłę, więc może być przerysowana, nadal jest związana z chorobami, gdyż pięknego dnia (chyba już dawno po ospie) dostałam jakiejś wysypki, i znowu przychodnia, ale tym razem izolatka. skończyło się na "alergii" i kąpieli w herbacie rumiankowej. o i tu jeszcze jedna, kolejne wspomnienie (nr4), które mama mi opowiadał, bo ja pamiętam tylko to, że jeszcze jeździła samochodem (za kierownicą), i to żółtym maluchem. a więc, jak byłam malutka, byłam chora na różyczkę, i jeździłyśmy na zastrzyki do szpitala, chyba z penicyliny, czy jakoś tak, które musiał robić sam lekarz, a nie pielęgniarka. to chyba tyle jeśli chodzi o moje wspomnienia z przychodnią i z chorobami, no może jeszcze jedno co mi przyszło do głowy to to, że zaliczałam też wizyty domowe, jak i w naszym mieszkaniu, jak i w mieszkaniu (domu) lekarza.kolejny przystanek to świetlica miejska, gdzie byłam 2 razy na półkoloniach. tu tylko dwie opowieści. nr1: wycieczka na lipowe pole, na jazdę konną gdzie zawozili nas więźniarką policyjną, a w niej taki ukrop, że do sauny już nie trzeba było chodzić. tylko raz udało mi się siedzieć z przodu. n2: wyśmianie mojego sposobu tańczenia, co miało znaczny wpływ na późniejszą moją samoocenę i niechęć do tańczenia.z tyłu budynku był fotograf, do którego zawsze chodziłam z mamą aby wywołać zdjęcia, a było ich na pewno dużo, bo mama lubiła robić zdjęcia i sporo jeździliśmy na wycieczki. po komunii, dostałam tam etui na swój mowy aparat.idąc dalej, tą samą ulicą, mijam z dala moje jedno przedszkole, które nazywałam "dużym", a potem drugie, "małe". historia opiera się, również na opowiadaniach mamy. a więc na początku chodziłam do "małego" przedszkola nr7 przy podstawówce, przy ul zielnej, ale pięknego dnia, rozryczałam się i powiedziałam, że nie pójdę do tego przedszkola!, bo podobno jakiś chłopiec mnie uderzył, (ale z tego co ja pamiętam to przedszkole w ogóle mi się nie podobało). więc zostałam przepisana do "dużego" przedszkola nr6, przy ul kossaka. tam też nie odbyło się bez płaczu. w związku z tym, że rodzice chodzili do pracy na siódmą, mama mnie bardzo wcześnie budziła, ubierała, i często gęsto zanosiła do przedszkola. a ja w ryk i w płacz, aż sprzątaczki i nauczycielki musiały mnie uciszać (pocieszać). miałam o tylko komfort w płaczu, że byłam zawsze w przedszkolu pierwsza, a potem jak inne dzieci przychodziły i zdarzało im się płakać długo, ja udawałam zuch i mówiłam sobie, że ja tak długo nie płacze. do przedszkola chodziłam przez 4 lata, i w tym czasie nazbierało się trochę wspomnień. nr1 z opowieści to taki, że czasami udawało mi się sterroryzować mamę, żebym nie szła do przedszkola. w jaki? po drodze, zawsze mijałyśmy pętle z autobusami, i czasami mi się udało pojechać do babci, która mieszka bardzo blisko miejsca pracy mojej mamy. inna opowieść, która często przychodzi mi do głowy to taka, że twarz pewnego maciusia wylądowała na podwieczorku, w zupie mlecznej. druga to taka opowieść, że młodszy brat owego maciusia, poszedł sam do domu, bo myślał, że rodzice po niego przyszli, a wychowawczynie potem po nocach nie mogły spać. za to ja podobno zwymiotowałam, bo jak szłam pierwszy raz do przedszkola mama dała mi rano śniadanie, a potem w jadłam przedszkolu, no i na mój malutki brzuszek było tego za dużo; od tej pory jadłam tylko razem z innymi dziećmi. kolejna wspomnienie, to to że czasami siadałam na krzesełku na korytarzu, i byłam dyżurnym, który wołał inne dziecko jak przyszli jego rodzice. pamiętam też gimnastykę, pochwały za to, że ładnie składam ubranko (a w domu miałam zawsze bałagan), angielski z mamą karinki, a potem angielski z panią, która okazała się koleżanką mojej mamy z lat szkolnych, przedstawienie "magika", który zrobił ładną palemkę z papieru; ciągłe upominanie, że przy kolorowaniu nie powinnam wychodzić poza linie, oglądanie domowego przedszkola, słuchanie bajki, przy której usnęła dorotka, wycieczki do różnych miejsc pracy, między innymi na kolej, gdzie przechodziliśmy wiaduktem, na którym strasznie się bałam (bo mam lęk wysokości), że spadnę (ale że byłam "skrytym" pod tym względem dzieckiem, przemilczałam to udając zucha), przydeptanie mojego paluszka u rączki przez niesfornego bartusia, fluoryzacja ząbków, śmianie się z mojego nazwiska przez młodszego radusia (a sam ma wcale nie lepsze) i oczywiście nigdy nie zapomnę jak kazali najpierw założyć buty, a potem cała resztę (sweter, czapkę, szalik, kurtkę), a ja się zastanawiałam, jak założyć ocieplane (czerwone) spodenki jak mam już założone buciki, albo kombinezon? nie zapomnę również miłej pani zosi (pomocy kuchennej i sprzątaczki) o raz, tego że obie wychowawczynie w zerówce miały na imię ela (jedna z nich również miała żółtego malucha). o! nie mogę zapomnieć jeszcze o wiktorku, który wyróżniał się z pośród wszystkich dzieci, bo zawsze towarzyszył mu dziadek, rzadko tam też bywał. przyniósł mnóstwo zabawek do przedszkola, które z tego co pamiętam tam zostawił. ale moja historia z wiktorem nie kończy się na przedszkolu, ale to trochę później. o! jeszcze podobno nie lubiłam chodzić w czerwonych rajstopkach, bo dzieci się ze mnie śmiały, że mam nogi bociana. w opowieściach o przedszkolu mogłabym prawdopodobnie jeszcze coś napisać, typu "że nie było mi w nim w cale tak źle" i dalej wspominać, ale skończę opowieścią o tym, że wyszłam kiedyś na rozpuszczonego bachora, który bije swoją mamę na ulicy. no może tu trochę się obronię i obiorę to w słowa, że szarpałam swoją mamę jak nie było coś po mojej myśli, jak czegoś nie dostałam. a więc pewna karolinka, przy okazji dnia Matki naskarżyłam na mnie pani przy całej grupie, "że biję mamę" (ale jaką krzywdę może zrobić kilkuletnie dziecko;-( ?). dostałam "małą reprymendę", zawstydziłam się strasznie, ale nie pamiętam żebym płakał, i od tej pory byłam potulnym, grzecznym dzieckiem, które się już nie szarpało. (jak opowiedział to ostatnio mamie, to powiedziała, że nie pamięta czegoś takiego).kolejny przystanek bajki to zielna 29, szkoła podstawowa nr 7 im. obrońców westerplatte.tam nie było mi już tak "różowo" jak w przedszkolu... najbardziej co mnie boli w tej chwili, w tej opowieści to to, że często słyszałam, że jestem "złodziejką koleżanek", i to że nie powinno się ze mną kolegować. a byłam zawszy grzecznym, spokojnym, cichym dzieckiem, które nie potrafiło kłamać (z resztą do tej pory), chciało odrobiny "ciepła" ze strony rówieśników; nawet już nie wielkich przyjaźni, na wieczność, ale koleżanki(kolegi) z którą można pogadać, siedzieć w ławce, spędzić przerwę, "podzielić się kredkami". niestety z tym było baaaaaaaaaaaaardzo różnie, czasami z górki, a czasami pod bardzo stromą górkę. jak każde dziecko, nie mogłam się doczekać kiedy pójdę do szkoły; a potem ,jak większość polskich dzieci, zaczęłam "nienawidzić" (no może za ostre słowo, ale jednak idealnie mi tu pasuje) szkoły. nigdy nie byłam prymusem, a tym bardziej kujonem. nie "kręciło" mnie zdobywanie nowej wiedzy, szczególnie takiej, która w ogóle nie przyda mi się w życiu. do tej pory mam problem z systematycznością i zasiadaniem do nauki. ale nie o tym chciałam pisać.moje wspomnienia ze szkołą podstawową można podzielić na te bardziej i mniej przyjemne; na te od klasy 1-3, gdzie życie jeszcze nie było tak bardzo skomplikowane; i na te w klasie 4-6, gdzie już tak "zajebiście" fajnie nie było; na szczęście jakoś dało się to przeżyć bez większych problemów.na początku mojej szkolnej przygody kumplowałam się z kaśką j, którą znałam z przedszkola , ale potem przez resztę szkoły, to z kim się kumpluję, coraz mniej zależało ode mnie. bardziej od tego kto się z kim "pokłócił", kto chciał "coś zmienić", i czy było komuś mniej czy bardzie "po drodze" ze mną wracać do domu. może narzekam, ale tak było. większość klasy wyglądała tak, jak by miała swojego kumpla na dobre i na złe, była mniej lub bardziej podzielona na małe grupki. a ja? a ja wolny strzelec, który w sumie do nikogo nie jest przypisany. co za tym szło? miałam taki w miarę kontakt może z 80% klasy, czyli może nie tak źle, ale nikt "na stałe". w tych 20% jak dobrze pamiętam najwięcej jest chłopaków i chyba ze 2-3 dziewczyny, które po prostu... nie to żebym ich nie lubiła, ale nie były w "moim typie". dlaczego? bo wydawały mi się zbyt zimne w stosunku do mnie. klasa liczyła ze 26 osób, gdzie było nas chyba tak w miarę po równo (no może ze 2 dziewczyny więcej). a ja w ławce siedziałam z większością dziewczyn i chyba ze trzema chłopakami przez 6 lat. przez 6 lat odwiedziłam prawdopodobnie więcej niż połowę ludzi z klasy, bardziej lub mniej zażyle (czyli jednorazowo, urodzinowo, lekcyjnie, wizytowo, na chwilunie). co ciekawe, wspomnienia z karolem (który mieszkał w tym samym bloku co ja) i z wiktorem ( jego mama pracuje w tym samy zakładzie co moja) wcale źle nie wspominam, tyle szkoda, że to kumplowanie nie mało większej racji bytu, i że tak naprawdę skończyło się w klasach 1-3 jak i nie w krótszym czasie. jak karol zachowywał się jako tako, to wiktorowi po pierwszej klasie zupełnie się "odwidziałam", ale wiktor jest na tyle "oryginalnym" człowiekiem, że nie wzbudzało to we mnie jakichkolwiek odczuć. ciekawe anegdotki związane z chłopakami w podstawówce? kojarzę ze 5. nr1: po przeczytaniu w czwartej klasie fragmentu anielki, adrian wskakuje na krzesło i krzyczy:" proszę pani! proszę pani! wiktor rzyga". nr 2. emil siąpie nosem, pani od matematyki pyta się czy ma ktoś pożyczyć mu chusteczkę. otrzymuje ją do kaśka n, ten wychodzi, wraca, i oddaje wysmarkaną. nr3 jest bardziej rozgrywana w mojej głowie, bo chodzi tu o karola, któremu pani w 2 albo w 3 klasie jako pierwszemu pozwoliła pisać w zeszycie w jedną, a nie w trzy linie; a mnie nie, a bazgrał o wiele gorzej ode mnie (uważałam, że było to spowodowane tym że był jednym z "wybitniejszych" uczniów i umiał czytać już w przedszkolu). nr4 również dotycz bezpośrednio mnie, bo pięknego zimowego dnia, chłopaki rzucali śnieżkami w dziewczyny, za to ja byłam tą w którą się nie rzuca, i to jeszcze "o! renata." adriana to już w ogóle, było takie... obojętne na moje istnienie;>, ale w sumie z dwojga złego nie dostałam śnieżką... (przypomniały mi się zakręcone sznurówki wiktora, których nie trzeba było wiązać). (nr5 pamiętam jak przez mgłę, że pewna zbulwersowana mama przyszła do katechetki z pretensjami, że jak można powiedzieć do dzieci, że powyrywa im się nogi z tyłka, czy jakoś tak, a potem katechetka nam się tłumaczyła, że wszystkiego nie bierze się w dosłownym znaczeniu.) o! nie mogę zapomnieć o krzysiu, z którym siedziałam na niemieckim, i mi podpowiadał, i za pewne dzięki niemu miałam trochę wyższą ocenę (dziękuję;-) )(krzyś należał razem z emilem do tych uczniów, którzy kochają wiedzę, i często się śmiali, że są "encyklopediami") . przypomniało mi się jeszcze jak to robiliśmy sałatki na technice, a potem przez nie uwagę michał miał cały buraczkowy plecak razem z zawartością...puki pamiętam, przypomniałam mi się historia, jak jadłam rano kanapkę z dżemem i upadła mi na spodnie. nic nie byłoby w tym szczególnego, gdybym nie fakt, że w domu nie zauważyłam plamy, i poszłam w tych spodniach do szkoły. dopiero pod koniec lekcji, chyba martyna ł, w łazience powiedziałam mi że mam brudne spodnie... co do dziewczyn... tu też było baaaardzo różnie. w ławce w ogóle chyba nie siedziałam tylko z dwoma (no może z trzema, czterema) dziewczynami, i to nie na pewno. w każdym bądź razie, u większości byłam chociaż raz w domu, z większością siedziałam w ławce, i z większością rozmawiałam przynajmniej kilka razy;-D, szczególnie jak je odprowadzałam do domu ( i tu ciekawe; zawsze to ja byłam odprowadzającą; nigdy mnie nikt nie odprowadził. waszym argumentem jest tylko to, że ja zawsze idę dalej, niż wy, więc większość przypadków po prostu miałam bardziej lub mniej po drodze). z resztą chyba, gdyby nie to odprowadzanie nie miałabym tyle okazji do rozmowy...z kim byłam tak najbardziej, najbardziej zżyta? to trudne pytanie. "dużo" łączyło mnie z dwoma kaśkami, z nimi chyba najwięcej siedziałam w ławce, kilka razy byłam u nich w domu (czyli spotkanie poza lekcjami), i bywałam razem z nimi na przerwach, a nawet w sklepie po drugiej stronie ulicy, co ogólnie było zabronione. pragnę dodać, że oba "zżycia" się ze sobą nie łączą, więc albo jedna, albo druga, zależy której co się uwidziało;-). co jeszcze mogę dodać w tym temacie? bardzo dobrze rozmawiało mi się z patrycją i natalią, oraz małgosią, beatą, dagmarą, z martyną k, martyną ł, dorotą.. za to najwięcej "mrozu" chyba odczuwałam ze strony mileny i baśki, ale nie można mieć wszystkiego;-). bądź co bądź, prawie każda na każdą coś mówiła, a ja się od tego powstrzymywałam. prawie z każdą rozmawiałam jak jej było to bardziej lub mniej na rękę, i akurat tak się składało. czy mam do tego wszystkiego żal? patrząc po latach... nie wiem. z jednej strony, żałuje, że nie miałam takiej kumpeli, którą w 200% mogłabym nazwać "przyjaciele"; a z drugiej strony to dobrze, że nie było jeszcze gorzej, i że jakoś dało się przeżyć tą podstawówkę, gorzej lepiej, ale jakoś to było.jakieś anegdoty z dziewczynami? hmm.. tu może być trudniejsza sprawa. nr1. to taka, że kiedyś mama odprowadziła mnie do kaśki n, i była taaaka ulewa, że obie (z mamą) w sumie byłyśmy mokre do suchej nitki. mama miała jeszcze o tyle gorzej, że wracała od razu do domu. a wbrew pozorom nie było to tak daleko. nr2 to to, że baśka zdenerwowała mnie bardzo, mówiąc mi że mam duże stopy (q! jak się jest kurduplem, niższym ode mnie to nic dziwnego, że się ma małe nogi!). nr3 to nie komfortowa sytuacja stworzona przy problem z oddawanie zeszytów biance, której nie było w domu, ale jakoś w końcu ten problem był rozwiązany, gorzej lepiej ale rozwiązany nr4 to jak małgosia przyszła do mnie i zdziwiła mnie tym, że nigdy nie słyszała i nie jadła migdałów. ta sama małgosia w klasach 4-6 tak się znalazła nie w odpowiednim miejscu, że w skutek tego miała wstrząs mózgu. więcej anegdot związanych bezpośrednio z dziewczynami nie pamiętam, choć może... a! nie....za to jest anegdota związana z cała klasą. w klasie chyba 6 (bo jakoś 5 mi nie pasuje) moja genialna klasa chciała zwiać z ostatniej religii w dzień wagarowicza. dokładnie nie pamiętam kto i ile osób, ale było ich dużo, i co poniektórzy pewnie by się tego wypierali jakbym wskazała kto, ale nie oto chodzi. akcja jest o tyle śmieszna, że stchórzyli będąc już na dworze. dlaczego? bo akurat wychodziła nasza wychowawczyni (a ona pewnie wtedy niczego nie podejrzewała), skończyło się tym, że gdy wrócili, musieli powiedzieć (albo napisać, bo tego akurat nie pamiętam) z drogęi krzyżową albo coś koło tego. a ci którzy nie podjęli ucieczki nie musieli ( nie skromnie powiem, że ja nie musiałam, ale umiałam)...pozostałe historyjki dotyczą raczej tylko mnie. byłam na wszystkich wycieczkach klasowych i dyskotekach (i nie wiem jakim cudem w większości przedstawieniach brałam udział), zorganizowanych w podstawówce. pamiętam jak na pierwszą wycieczkę klasową do warszawy nie dostałam pieniędzy, bo chyba nie była zauważona taka potrzeba, ale odprowadzając mnie, mama powiedziała to wychowawczyni, która obiecała mi najwyżej pożyczyć, jak bym chciała coś kupić. było to popiersie chopina, którego mam nadal, pomimo że raz zleciał i obtrącił mu się bardzo delikatnie nos. na innym rajdzie, znowu miałam walkmana i na okrągło słuchałam i puszczałam tylko komu się da jedną z fajniejszych piosenek andrzeja zauchy. na kolejnej wycieczce, chyba do sandomierza, miałam zrobić grupowe zdjęcie, a potem je "sprzedać" ludziom z klasy, ale to był pierwszy i ostatni raz, bo miałam więcej z tym problemu niż to było warte. na innej znowu wycieczce zrobiłam strasznie dużo zdjęć, i jak chciałam jeszcze zrobić to okazało się że klisza się skończyła, a była to moja druga 36 klatkowa. a na kuligu, który ciągnął traktor przejechałam buzią po ścieżce, ale nic mi się nie stało. za to odbyło się dla mnie ciekawe zjawisko, ponieważ miałam kolczyki "gwoździe" w uszach i gdy już przeżyłam pierwszy kontakt z ziemią, zauważyłam, że nie mam zatyczki do kolczyka. a co się później okazało? kolczyk caały dzień wytrwał w moim uchu bez niej, nawet ten pierwszy kontakt z glebą, bo zatyczka znalazła się u mnie w pokoju na dywanie. w kazimierzu za to się olejkiem waniliowym smarowaliśmy, żeby komary nie cięły. pamiętam 2 bale przebierańców, które również będę wspominać. nr1. jest to bal, który był w klasie 1-3, gdzie chciałam się przebrać za muchomorka. i byłam... i muchomorkiem i śnieżynką na jednym balu. mój kochany dziadek, dał pomysł żeby zrobić prawdziwy kapelusz muchomorka. nie to, że tylko czerwony stożek z białymi kropkami na gumce. nie! miałam kapelusz zrobiony z czerwonego stożka z białymi kropkami, i z podklejoną drugą warstwą brystolu odpowiednio powyginanego, który imitował blaszki grzybka, i to wszystko na takiej papierowej opasce, do tego miałam zrobioną taką narzucajkę, która imitował prawdziwy kołnierz muchomora. (kurcze nie wiem jak to wszystko opisać, ale wierze w waszą wyobraźnie). ta narzucajka była tak zrobiona, że gdy już było mi strasznie nie wygodnie w kapelusiku, gdzie tam w kapelusiku, w kapeluszu, mogłam z narzucajki zrobić spódniczkę i być śnieżynką. ot cała magia przebierania się, za to kapeluszem zachwycali się wszyscy, a szczególnie rodzice innych dzieci;-P. za to drugi bal przebierańców (nr2), w klasie 4-6 "przeciągnął" mi się na drugi dzień ;-D. jak to możliwe, i to w podstawówce? a no tak, że przebrałam się za śpiocha. miałam uszytą szlafmyce (taką stożkową czapeczkę) i do tego jedna z moich piżam. niby nic specjalnego, gdyby nie makijaż. w związku z tym, że śpioch kojarzył mi się z podkrążonymi oczami, miałam je stosownie umalowane. i tu po balu, łot problem się zrobił, bo oczy miałam pomalowane szminką, która nie chciała się zmyć i na drugi dzień musiałam się katechetce tłumaczyć co mi się stało;-D. inna historyjka jest związana z tym, że na dzień dziecka był organizowany dzień sportu, i gdy niczego nie świadoma poszłam do szkoły, na ten dzień sportu, okazało się że mam w nim startować, a struj miałam pożyczony, jak dobrze pamiętam, od kaśki j. zdarzyło się też tak, że chyba poryczałam się przez moją wychowawczynie w 6 klasie. a miałam czym się, według mnie, zdenerwować. w podstawówce, chodziłam na obiady, potem, że te obiady to były w sumie wyścigi, które można było jeść tylko na 2 przerwach (!), to jadłam je, albo nie, albo samą zupę. można było też je kupować na wynos, trochę droższe, ale można było. więc kochane dziecko zaproponowało to rodzicom, którzy na tym skorzystali, bo im posiłek przynosiłam do domu. no i tu wracając to sprawy. zdenerwowałam się, bo w 6 klasie mieliśmy po lekcjach iść "zwiedzać" gimnazjum, a ja chciałam się zwolnić i zanieść ten obiad tacie do roboty, bo do dom już odpadał, bo był gdzie indziej. no i kochana wychowawczyni powiedziała, że mnie nie zwolni, a jak się skończyły lekcje zdziwiła się że nie poszłam (q!!!) no i musiałam lecieć z tym wszystkim do gim, bo taty chyba już nie było, poza tym było już późno, a w szkole tego nie zostawię bo była mi potem zupełnie nie po drodze. przypomniała mi się, że w klasie 1-3 nie pozwalano nam chodzić na wyższe piętra, i mieliśmy do dyspozycji na przerwie tylko jedno piętro, że się chodziło po takim jakby murku we wnęce przy schodach, i że w pierwszej klasie był taki norbercik, który był strasznie niegrzeczny i po pasowaniu na ucznia zmienił szkołę, jak dobrze pamiętam bił mnie bo nie umiał inaczej okazać sympatii;-p. pamiętam również jak w 3 klasie wylądowałam przez przypadek w męskim kiblu, bo chciałam się przebrać na wf. a stało się to dlatego, że myślałam, że w jednym pionie są damskie toalety. a było inaczej. tam gdzie była na parterze damska, na pierwszym i drugim piętrze było męska, i na odwrót. nie zapomnę również tego jak miałam problem zaliczeniem historii, którą udało mi się poprawić na 3, i jak z polskiego dostałam na koniec 3 tylko dlatego, że nie umiałam skłamać, że nie przeczytałam lektury, jak w mirę dobrze radziłam sobie z matematyką, jak lubiłam plastykę i gdy tylko pani oznajmiła nam swoje zdziwienie, że nikt nie przynosi swoich dodatkowych prac, ja postanowiłam to nadrobiłam i miałam jedyną celującą ocenę na koniec podstawówki właśnie z plastyki. również właśnie w podstawówce byłam pierwszy raz na pogrzebie, ale to już tak na marginesie.prawdopodobnie, tak samo jak z przedszkolem, mogłabym coś jeszcze wygrzebać z umysłu, ale myślę że na razie starczy. wkleiłam dwie stare notki z poprzedniego bloga z myślą, że nikomu nie będzie się chciało tego czytać do samego końca, bo chodzi mi ostatnio po głowie, żeby pomarudzić sobie na blogu. więc tak, czuję się wypalona, totalnie nic mi się nie chce. jak można się wypalić mając 22 lata? no najwidoczniej można, i to w bardzo dużym stopniu. co gorsza nie ma większego powodu ani przyczyn, które mają prawo to "wypalenie" powodować. tak po prostu się zrobiło i nie chce mnie opuścić. jak mam się depresje na przesileniu jesienno-zimowym, tak ja nie mogę się coś zebrać na przesileniu wiosennym. wszystko jest nie tak, a przynajmniej część z tych rzeczy. a najgorsze jest w tym wszystkim, że nie mogę się wziąć w garść i to wszystko (a przynajmniej to co mogę) "ponaprawiać". po prostu wstaje rano, wiem co mam, co powinnam zrobić, a potem wieczorem okazuje się, że znowu nic nie zrobiłam. niech to Q mać i wszystkie pioruny! no jak tak w ogóle można! nawet marudzić mi się zbytnio nie chce, dlatego na tym poprzestanę. dla kamuflażu wleje coś jeszcze na koniec.ostatnimi czasy robi się dziwnie, bo sny które miewam zaczynają mi się częściowo spełniać a nie dziać się na odwrót, i to nie tylko w krakowie ale tez w domu. np. kiedyś śniło mi się ze nie zaliczyłam spr z analizy i następnego dnia dostałam negatywny wynik z owego spr. innym razem śniło mi się, że nie mogłam znaleźć się na liście z wynikami z mikroekonomii, no i następnego dnia nie było list, potem śniło mi się, że wykładowca z mikro i z prawa chcieli mnie pytać, a następnego dnia dowidziałam się, że mam dopytkę z mikro co było najgorsze co mogło się stać. więc jak miałam mieć kolejne wyniki z mikro to się cieszyłam jak mi się nic nie śniło:).następny przykład jest już bliższy w czasie bo w lipcu śniło mi się (już będąc w domu) że kolega ryszard zaliczył analize i że jakoś jest do przodu, padał deszcz, i asia była gdzieś nad morzem, no i po tem rano dostałam smsa od ryśka, że co prawda nie jest genialnie ale zaliczył, w najbiliżym czasie padał deszcz, jak to w tegoroczne lato, tyle że nie jestem pewna co u asi, ale z tego co się orientuje w jej planach to chyba tak do końca nie była w domu, ale to są moje przypuszczenia.za to jaki miałam dzisiaj sen...zastanawiałma się przez chwile i sobie przypomniałam ostatni urywki...a więc byłam gdzieś w mało mi znanym miejscu gdzie w kiosku sprawdzałam czy jest gazeta shou, była (stara tą co mam naprawdę i nowa), byłam z dwoma osobami też bliżej mi nie znanych, nagle dostałam głupawki i zaczęłam się śmiać. szliśmy gęsiego, najpierw kiło jakiegoś małego zielonego zbocza potem przez ulice ( w ogóle mi bliżej nie znaną ) i nagle wylądowaliśmy koło jakiś bloków. jedna z tych osób weszła to jednej z pierwszych (albo ostatnich) klatek odprowadzona przez tą drugą osobę (chyba dziewczynę), a potem przeszła kilka metrów dalej i byliśmy już pod innym blokiem na osiedlu gdzie ona napaliła papierosa, a ja zrobiłam jakiś taki dziwny skok nie zgodny z prawem grawitacji, powtórzyłam go jeszcze raz aby pokazać tej osobie, ale na niej nie sprawiło to dużego wrażenia i nagle byłam już sama na ul. zielnej która już wyglądała właściwie tak jak w rzeczywistości. szłam przed siebie, koło budek na przeciwko mojej podstawówki (która istnieje na prawdę), słyszę jakby z radia wiadomości, które zaczynam wiązać z moją osobą: "zamordowano człowieka, był wcześniej z dwoma osobami, które uważają że już przed spotkaniem się upiły, nagle widzę srebrny mercedes, z którego wyskakuje kammel i potrząsa mną krzycząc "gdzie ona jest!?". nagle spoglądam do jednej z tych budek z ulicy i widzę kobietę która jest na krótko obcięta w wiśniowym kolorze włosów, była podobna do narzeczonej kamela. idę dalej, uświadomiłam sobie że pierwszy raz jestem totalnie zalana, próbuję jakby otworzyć oczy, i widzę że otoczenie jest bardziej w kolorach letnich a nie jesiennych. stwierdzam że jestem tak pijana że idę całkiem nie przytomna, a wiem tylko dlatego gdzie idę bo znam tą drogę na pamięć. dochodzę do skrzyżowania zielna rejowska, mijam warzywniak, wiedzę jakąś kobietę, która coś kupuję i pyta się czy wiem która godzina. mówię że gdzieś koło (po) piątej (17stej), anto ona mi mówi (jak dobrze pamiętam) że jest piąta trzydzieści jeden (17:31) idę dalej, jestem już co raz bliżej spółdzielczej i nagle zastanawiam się gdzie mam iść do domu?? czy do mieszkania, które wiem że zostało sprzedane, ale coś mi mówi że tam ma iść czy do domu? i nagle robi się co raz ciemniej, jestem kolo mojego dawnego bloku, a potem na wiejskiej koło bloków. idę wiejską w górę, mijam jakoś młodą kobietę, i nagle koło mnie są dwie osoby, tyle że nie wiem czy to te same co na początku. zaczynają mi mówić coś o facecie od niemieckiego, że wszystkich oblewa, że oblał (i tu też nie wiem czy dobrze pamiętam) 25 osób z 30 w klasie.i nagle jesteśmy już na górze wiejskiej koło byłej podstawówki nr11, ale w moim śnie tam jest gimnazjum (teraz jest tam jest jeszcze inna szkoła). otoczenie na tyle się zmieniło, że jest breja z roztapiającego się śniegu. podjeżdża jakiś ciemno zielony samochód, chyba marki fiat, ale jedzie tak że ja chowam się gdzieś po kątach ulicy, a kierowca miał wszystko w dupie. okazuje się, że to ten nauczyciel niemieckiego zachowuje się tak jakby nic wokół nie miało zanczenia. ustawia się do parkowania najpierw po lewej stronie ulicy, a potem po prawej, na samy szczycie kej górki na przeciwko szkołu ( trudno mi to opisać ale mało to istotnie). w końcu wysiada z niego facet o przecietnej figurze, z jakby z wąsami, któtko ostrzyszony, o ciemnobrązowym kolorze wlosów. natomias ja jestem tak wściekła, że mu wygarniam coś o tym że mógł by uwarzać jak jeździ, że właściwie to mógłby chodzić na piechotę. facet nic nie odpowiada, jakiś inny nauczyciel który też właśnie idzie z samochodu mówi mu żeby poszed z nim do szkoły, a ja na koniec mówie mu że i tak nie obleje mnie zniemieckiego bo ja juz i tak skończyłm szkołę, nawet liceum. no i na zakończenie tego snu chcę zbić w jego samochodzi reflekto z pomocą jeża (nie jerzego tylko jeża).jak opowiedziałam ten sen mamie, to powiedziała że powinnam zacząć je pisać bo ona w przeciwieństwie do mnie nie pamięta tak dobrze swoich snów.a wracając do sprawdzalności snów, byłam dzisiaj w kiosku i widziałam nowe shou i go nie kupiłam. potem poszłam do tesko gdzie spotkałam pana od muzyki, uśmiechnął się, a ja zaczęłam się śmiać jak go już minęłam bo również mi się śnił. (gdyby nie kaśka, to ani na mnie to dużego wrażenia by nie zrobiło, ani nie przypuszczam żeby on mnie tak dobrze pamniętał, przy tylu uczniach, szczególnie że nie jestem uzdolniona wokalnie;), co mnie jeszcze z dziwiło, to fakt że nie przypomina sobie kaśki w śnie, ale mniejsza o to, ten sen zostawie dla siebie bo i tak, tak dobrze go nie pamiętam jak ten który opisałam.

9 kwietnia 2011

bywają takie momenty, w których czuję się jak taki "prawdziwy przyjaciel". przyjaciel, który zawsze wysłucha, opieprzy i powie co o tym myśli jeżeli sytuacja tego wymaga, i w ostateczności w jakiś sposób pocieszy. taki co rzuci wszystko, bo czuje, że jest gdzieś bardziej potrzebny, nawet jeśli ma co do tego mieszane uczucia i nie koniecznie ma na to ochotę. jednak czasami zastanawia mnie, to czy nie jestem zbyt łatwowierna, co do stopnia "bycia potrzebną i chcianą" :P . w jakim stopniu naprawdę jestem tym "przyjacielem"? może to próżność, ale wydawało mi się, że całkiem nieźle sobie z tym radzę. tylko czy na pewno? bo dzisiaj czuję się z tym dziwnie, a na domiar złego utkwiła mi myśl, że jestem jak "kostka lodu", która ni za cholery nie chce się rozpuścić i zamienić się w przyjemną mgiełkę, która pozostawia ukojenie. zbyt metaforycznie? prawdopodobnie tak, ale to nie ważne. to nie jest takie proste, a z drugiej strony nie ma się co użalać nad tym, że chyba nigdy nie byłam zbyt wylewna uczuciowo... i obawiam się, że już tak pozostanie... :)

5 kwietnia 2011

ultra orange & emmanuelle sing sing


Ktoś przemawia do mojej duszy
Ktoś sprawia że kolana mi się trzęsą
Ktoś dzwoni do moich drzwi
A ja pełzam po podłodze
Mam dreszcze na całym ciele
Mam drżenie w kościach
To zaraźliwe
Nie wiem dlaczego
Ktoś pije
moją krew jak szklankę wina

Nie mam jak się ukryć
w środku Twojego nieprzyzwoitego umysłu
Che powiedzieć nie
Ale moje serce wciąż mówi
chce więcej
Więc śpiewam śpiewam śpiewam
Jestem Twoim więźniem
Jestem Twoim przedmiotem (Twoją panienką)
Ja tylko śpiewam śpiewam śpiewam
Mam kule u nogi
I uczę się jak pływać.

Obudziłam się rano
Moje ciało było obolałe
Nadal nie pamiętałam
Co robiliśmy
Powiedziałeś że świat był zawładnięty przez krokodyle
Powiedziałeś że byliśmy otoczeni przez rekiny

Z Twoim białym koniem
mój Książe Ciemności
Zamierzam odlecieć
Zamierzam odlecieć

Nie mam jak się ukryć
w środku Twojego nieprzyzwoitego umysłu
Che powiedzieć nie
Ale moje serce wciąż mówi
chce więcej
Więc śpiewam śpiewam śpiewam
Jestem Twoim więźniem
Jestem Twoim przedmiotem (Twoją panienką)
Ja tylko śpiewam śpiewam śpiewam
Mam kule u nogi
I uczę się jak pływać.

4 kwietnia 2011

święty krzyż

praga

nowy dwór mazowiecki
...coraz bardziej odczuwam potrzebę wyrwania się z miasta, żeby powłóczyć się po innym mieście...

2 kwietnia 2011


Nad oceanem pada,
Nad oceanem pada,
Pada nad moją duszą.
Błyski nad oceanem,
Błyski nad oceanem,
Oddechy światła...
Może tam, w Ameryce,
Wiatry Pacyfiku
Obnażają jego bezmiar.

W zaciśniętych dłoniach trzymam
Kilka odległych marzeń,
Moje myśli do Ciebie mkną,
A ja wiosłuję, drżę i czuję
Nieprzeniknioną głębię.

Miłość, którą Ci ofiarowałem,
I miłość, o której nie wiesz
Niszczą mnie.
Miłość, której nie otrzymałem
I miłość, której pragnąłbym,
I ból,
I to, co do Ciebie czuję
Sprawiają, że przeboleję te burze.

Fale na oceanie,
Fale na oceanie
Powoli mnie wyciszają.
W zaciśniętych dłoniach trzymam
Kilka odległych marzeń,
Owiewasz mnie oddechem,
A ja wiosłuję, drżę i czuję
Jakby wiatr hulał mi w sercu.

Miłość, którą dla Ciebie mam
Pozwala mi przezwyciężyć tysiące burz,
Miłość, którą Ci ofiarowałem,
I miłość, której pragnąłbym od tych wód,
Życie, którego tutaj nie ma...
Niszczą mnie,
Głęboko w mym sercu.
Choć w całości tej się zawierasz,
Dla Ciebie wszystko i tak nic się nie zmieni.

31 marca 2011




Jedyne co mam to złudzenia,
Że mogę mieć własne pragnienia.
Jedyne co mam, to złudzenia,
Że mogę je mieć.

Miałam siebie na własność,
Ktoś zabrał mi prywatność.
Co mam zrobić bez siebie, jak żyć
Bez siebie, jak żyć.

Miałam słowa własne,
Ktoś stwierdził, że zbyt ciasne.
Co mam zrobić bez słów, jak żyć
Bez słów, jak żyć.

Jedyne co mam...

Miałam serce dla wszystkich,
Ktoś klucz do niego obmyślił.
Co mam zrobić bez serca, jak żyć
Bez serca, jak żyć.

Miałam myśli spokojne,
Lecz ktoś wywołał w nich wojnę.
Co mam zrobić teraz, jak żyć.
Jak teraz żyć.

Jedyne co mam...

29 marca 2011

Nie może zasnąć, wierci się w łóżku przez dobrą godzinę. staje, chodzi po całym domu. W końcu włącza radio i zamyka oczy. (Zasypia) Radio ucichło, słyszy dziwnie znaną muzykę, która dochodzi z zupełnie innego odbiornika, który wyłączył. Melodia dobiega z salonu. Z irytacją wstaje z łóżka, bo myślał, że nareszcie udało mu się zasnąć. Stawiając każdy krok, serce zaczynało mu coraz bardziej łomotać. Schodzenie po schodach trwało wiecznie, a głos stawał się coraz bardziej rozpoznawalny, była to jego ulubiona płyta. Gdy dotarł do pokoju był oblany zimnym potem. Padł na blisko postawiony fotel i zobaczył JĄ!
Tym razem była ruda, z włosami lekko falującymi do ramion. Kolor oczy jakby też były inne. Czerwony, jak dwa rubiny. Usta jeszcze bardziej czerwone niż poprzednio, rzęsy delikatniejsze. I suknie miała inną, mniej wykwintną, ale wcale nie mniej zwykłą. Była piękna. Siedziała na parapecie wpatrując się w ciemną noc, jakby chciała coś dostrzec. Gdy już z lekka się uspokoił, ONA wstała i poszła do barku by nalać im czerwonego wina. Wpatrywał się w nią tak, poczuł jakby to on zaczął rozlewać wino na stół i na podłogę.
Wydawało się, że butelka nie miała dna, a kieliszki po mimo dużego rozmiaru nie mogły pomieścić ani jednej kropli. Gdy się otrząsnął z zauroczenia, spostrzegł, że wino jest tylko w butelce i w dwóch wypełnionych do 3/4 kieliszkach. Podniosła je z wielką elegancją i podała mu jeden. Zaczęli pić, a chwila sprawiała wrażenie jakby mijała wieczność. Patrząc jej głęboko w oczy zobaczył siebie, a potem cale swoje życie. Poczuł się jak dziecko zamknięte w sobie. Nagle ONA usiadła na oparciu, obok niego. Serce chciało mu wyskoczyć, ale ona przyłożyła swoją rękę i je wyjęła, pocałował delikatnie, przytuliła delikatnie swoimi dłoniami i z powrotem włożyła stamtąd skąd wyjęła. On z wielkimi oczami nie dowierzał co zobaczył. Analizował to jak mógł przeżyć, nic nie poczuć oprócz ulgi. ONA widząc jego zdziwienie zrobiła kolejny krok i wyjęła nie wiadomo skąd serce z lodu, które powoli zaczęło topnieć. Złożyła je w jego dłoniach, które nie odczuwały ani chłodu ani wilgoci. Gdy zamknął na chwile oczy, serce zniknęło, zaś ona całowała go w usta. Subtelnie, ostrożnie, jakby robiła to pierwszy raz. Pozwoliła mu przez chwilę podjąć inicjatywę, lecz gdy oddał się temu bez pamięci ona zaczęła być coraz bardziej niematerialna.

28 marca 2011

dawno, dawno temu.... za siedmioma lasami za siedmioma górami, za siedmioma łąkami... podobno tak zaczyna się pisać opowieści, a właściwie bajki. ja chciałam właśnie coś w tym stylu tu napisać, coś całkiem oderwanego od rzeczywistości, tylko chwilowo nie mam pomysłu. znalazłam swoje stare zapiski, które może nie nadają się do publikacji, ale mówi się trudno. nikogo przecież nie zmuszam do czytania ;P....


ON-ideał kobiety, wysportowany, człowiek biznesu, z ogromnym poczuciem humoru, inteligentny, oczytany, optymista, szarmancki.
ONA- piękna, utalentowana, inteligentna, magiczna, zasadnicza, wzbudzająca zachwyt i podziw.

Jesień
Po ciężkim dniu ON wraca do pustego domu. Ma wszystkiego dość. Szarpany przez sprzeczne myśli i uczucia czuje, że musi napić się, najlepiej czerwonego wina. Lecz gdy tylko siada w swoim ulubionym fotelu powieki same zamykają się i ze zmęczenia zasypia.
Otwiera oczy i widzi JĄ siedzącą na sofie z podkulonymi nogami na bok, w czerwonej jak krew sukni. Lewą ręką opiera się o zagłówek mebla, a w prawej trzyma kieliszek z czerwonym winem.
Przymknął oczy, spojrzał jeszcze raz na sofę, nie ma jej, na stoliku obok stoi kieliszek do połowy pusty.
Zamyka z powrotem oczy; przebiega mu myśl, że musiał się przewidzieć. Próbuje namalować JĄ w swojej wyobraźni. Jest zdziwiony z jaką łatwością mu to przychodzi. Czerwona suknia; smukła, piękna sylwetka, delikatne rysy twarzy, czerwone usta, czarne rzęsy, niebieskie oczy; blond, długie włosy, które był zebrane na prawe ramie , spadały jej na piersi...
Nagle czuje delikatne muśnięcie w lewy policzek. Przeszył go dreszcz, lecz bał się otworzyć oczy. Czuł, że tak jest lepiej, poddał się magii, która ogarnęła jego serce. Potem zaczął czuć kolejny pocałunki. W prawy policzek, z prawej i lewej strony szyi, potem czoło, a nawet poczuł muśnięcie w oboje uszu i nos. Gdy już cały był ogarnięty błogością jej usta zmierzały w kierunku jego ust. Z każdą chwilą, która wydawała mu się wiecznością w raju czuł coraz bardziej namiętny pocałunek. Zasmakował jej ust, języka, oddechu, a nawet jej perfum, które dodatkowo nadawały niesamowitą atmosferę. Po dobrej chwili upojenia zdał sobie sprawę, że ten raj kończy się. Gdy jej usta były już prawie nie odczuwalne, zaczął otwierać powoli oczy. Im szerzej były otwarte, tym ONA była coraz mniej widoczna. Niczym jak duch rozpływający się w powietrzu, ulatniając w zamian stan ukojenia wszelkich złych emocji. Wyciągnął rękę z nadzieją, że uda mu się JĄ zatrzymać, ale ona dotknęła go delikatnie opuszkami palców, zaś prawą ręką skierowała w stronę swoich ust, dając znak milczenia i posłała ostatniego całusa.
Zamknął oczy z nadzieją, że JĄ zobaczy, albo chociaż poczuje. Jednak tak się nie stało...
Obudził się. Skierował wzrok na sofę. Pusta. Na stoliku obok stał pusty kieliszek, ale także jeszcze nie otworzona wino.
Gdy uświadomił sobie, że to był tylko sen, uśmiechnął się, napełnił kieliszek, wypił go jednym haustem i odłożył powoli kieliszek tam gdzie stał.
Zmęczenie zniknęło, nastąpił spokój i chęć do dalszego uporania się z trudnościami jakie stawia przed nim los.
Jest już noc, po tym przeżyciu kieruje się do swojej sypialni, z nadzieją, że ONA jeszcze raz przyjdzie...
Jednak tej nocy już nie przyszła, za to ON spał tej nocy jak dziecko, z uśmiechem na twarzy i z nadzieją, że na tym się nie skończy.