14 września 2012

Po jaką cholerę


Czasami przychodzi taki dzień, że zastanawiam się po jaką to cholerę coś mnie męczy? I q dlatego tak długo? Co gorsza, zdrowy rozsądek nie może tego skutecznie zagłuszyć. Wystarczy jeden bodziec i pojawia się kołowrotek pieprzowych myśli, który czasami mija po kilku minutach, a czasami jak minie po jednym dniu będzie dobrze (zależy jak dużego kalibru jest kołowrotek).
Według mnie to nie jest normalne, choć jednak wygląda na to, że trzeba to przejść jak chorobę. Tylko lepiej byłoby gdyby to była ospa, która trwa nie za długo i chroni nas w jakiś sposób na przyszłość, a nie ciągnąca się niestrawność czy grypa z powikłaniami. Trudność polega na odcięciu się od pewnych przyzwyczajeń, które sprawiały nam jakąś przyjemność, które powodowały, że w jakiś sposób było nam 'fajnie'. Świadomość, że to dla naszego dobra, że tak jest może lepiej, że zawsze mogło być gorzej, że w zasadzie to nie ma największego znaczenia, wcale nie pomaga. Znanie lekarstwa innego niż płynący czas także jest nie skuteczne jeśli nie potrafi się go 'osiągnąć' i tak w zasadzie nie ma się ochoty zaryzykować i przerabiać możliwości wystąpienia 'efektów niepożądanych'. To pewnego rodzaju tchórzostwo sprawia stanie w miejscu i daje złudne poczucie bezpieczeństwa za cenę przełamania własnego 'ja'. Jednak ja nie jestem nadal przekonana czy chcę przemeblowywać swój domek z kart. Niby irytuje mnie taka postać rzeczy, ale z drugiej strony żyję w przekonaniu, że życie wymaga ode mnie za wysokiej ceny za chwilę radości. Wręcz czuję, że za te 'fajne przyzwyczajenie' ponoszę cenę 'nie mogąc o tym zapomnieć' i 'przejść do stanu przed', który może nie był zbyt 'fajny', ale był na swój sposób stabilny. Teraz może mnie uratować (brzydko mówiąc) 'klin' albo mieć nadzieję, że to kiedyś 'przejdzie' albo jeszcze bardziej do tego się 'przyzwyczaję'.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz